Liga Mistrzów. Barcelona upadła. Czy się podniesie?

Pożegnanie z Ligą Mistrzów rozbija mit drużyny doskonałej chwiejący się od dwóch tygodni. Media w Katalonii spekulują nawet, że los zespołu z Messim, Neymarem i Suárezem jest niepewny.

Atlético Madryt to drużyna niewiarygodnie wręcz efektywna. W ostatnich sześciu latach pokonała Barcelonę ledwie dwa razy, by dwa razy wyrzucić ją w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. W 2014 r. odebrała Katalończykom mistrzostwo Hiszpanii, w bezpośrednich starciach dwukrotnie remisując - ten drugi na Camp Nou w ostatniej kolejce wszedł do galerii sławy klubu z Vicente Calderón. Diego Simeone nauczył zespół wyrachowania graniczącego z perfekcją.

Porażki Barçy zawsze wypomina się Leo Messiemu. Że biega więcej jedynie od bramkarzy. W środę przez 45 minut nie zaistniał w akcji ofensywnej, Barcelona grała tak, że częściej piłkę rozgrywał golkiper Marc--André ter Stegen. Argentyńczyk zwrócił na siebie uwagę raz, gdy powalczył z Yannickiem Ferreirą Carrasco na swojej połowie. Spekuluje się w hiszpańskich mediach, że ma jakieś dolegliwości mięśniowe, które od miesiąca utrzymywane są w tajemnicy.

Dość usprawiedliwień. Zdaniem komentatora barcelońskiego "Sportu" problem leży nie w jednej przegranej, ale w zaprzedaniu własnego stylu. Rzeczywiście na Vicente Calderón w kluczowym momencie sezonu zobaczyliśmy najgorszą wersję drużyny Luisa Enrique. Po rekordowej serii 39 spotkań bez porażki, gdy Messi, Neymar, Suárez i reszta unosili się nad ziemią, nagle wszystko zaczęło się walić. Porażki z Realem i Sociedad w lidze zburzyły pewność siebie drużyny wyglądającej na nietykalną.

Katalończycy stawiali sobie ekstremalnie wysoki cel. Nie tylko jako pierwsi od czasów Milanu Arrigo Sacchiego chcieli obronić Puchar Europy, ale mieli chęć na obronę potrójnej korony, czego nie dokonał nikt. Plan był obarczony ogromnym ryzykiem, nie ma w nim miejsca na słabości i minikryzysy. Tymczasem w ostatnich pięciu meczach średnia goli Barçy spadła do jednego. Wygląda, jakby podczas triumfalnego marszu rywale prześwietlili wszystkie sekrety Katalończyków. Atlético poprowadziło mecz, jak chciało. W pierwszej połowie Barcelona miała piłkę przez 72 proc. czasu, by zaledwie raz dotknąć ją w polu karnym Jana Oblaka.

Do środy drużyna Enrique wygrała z Atlético siedem kolejnych meczów. Ale nawet w Katalonii nikogo to nie zwiodło. Gdy przed losowaniem ćwierćfinałów "El Mundo Deportivo" zorganizowało ankietę na rywala najbardziej pożądanego, drużyna Simeone zdobyła jeden procent głosów. Ona ma umiejętność obnażania słabości Katalończyków.

Jakie skutki będzie miała porażka Barcelony? Jeden z felietonistów "Sportu" postawił katastroficzną tezę, że drużyna rozpadnie się psychicznie i nie obroni mistrzostwa Hiszpanii. A jeszcze przed chwilą wyprzedzała Real aż o 13 pkt i tytuł wydawał się sprawą zamkniętą. Ten sam felietonista pisze, że porażka z Atlético postawiła pod znakiem zapytania przyszłość tej drużyny. Czyżby w 90 minut na Calderón Barça przebyła drogę ze szczytu na dno?

Szczęście Simeone było trudne do opisania. Można było odczuć, że dla niego to coś znacznie więcej niż jedno zwycięstwo. Więcej niż awans do czwórki najlepszych zespołów kontynentu. Filozoficznie stwierdził, że życie sportowca jest nieustannym podnoszeniem się po porażkach. Jako piłkarz był tytanem pracy, a czasem też zabijaką polującym na tych, których natura obdarzyła stokroć większym talentem. Takich jak jego rodak Messi. Takich jakich w Barcelonie jest nadmiar. Stąd Simeone traktuje triumf nad Katalończykami jako rodzaj potwierdzenia tego, w co skrycie wierzył. Że brak geniuszu można nadrobić pracą. Ma to swoją cenę, w środę jego gracze przebiegli 12 km więcej niż piłkarze Barcelony.

Przypadkiem przesłanie Simeone może być teraz kluczowe dla Messiego i innych. W ostatniej dekadzie wygrali Ligę Mistrzów cztery razy, sześć razy zdobyli mistrzostwo. Pod ich ciosami padali przeciwnicy lokalni i europejscy, zapisali takie triumfy jak 5:0, 6:2, 4:0 nad Realem, 4:0 i 3:0 nad Bayernem czy 6:0 i 6:1 nad Atlético, w tym pierwszym meczu w maju 2007 r. upokarzając je przed kibicami na Vicente Calderón. W tym sezonie rozbili Valencię 7:1, Athletic Bilbao 6:0, Real 4:0 i Romę 6:1, sprawiając, że porażka przestała być w ich przypadku czymś normalnym. Wszyscy rywale musieli umieć się podnieść po ciosach Katalończyków. Teraz podnieść muszą się oni.

Jest jeszcze jeden aspekt środowej porażki Barçy. Katalończycy tworzą rodzaj naczyń połączonych z Realem. Nie w sensie fizycznym, że napełnianie jednego napełnia drugie, przeciwnie, zwycięstwa jednych potęgują klęski drugich. Przez cały obecny sezon Barcelona była wynoszona pod niebiosa, "Królewscy" wili się w konwulsjach porażek, rewolucja w składzie najbogatszego klubu świata zdawała się nieunikniona. I nagle okazuje się, że Real zaszedł dalej w najważniejszych rozgrywkach. W dodatku kryzys Barçy zaczął się od przegranego klasyku na Camp Nou, gdzie Real miał polec z kretesem. Dla jednych przewrotność losu, dla innych jeszcze jeden dowód, że rację ma Simeone.

Zobacz wideo

Jak wytłumaczyć sukces Atletico Madryt?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.