Bayern - Barcelona 2:3. Luis Enrique, samotność długodystansowca

Luis Enrique jest jak Pep Guardiola, tylko bez tych wszystkich zawijasów: bez mitów, bez aktorstwa, bez ideologii pięknej gry, bez cytowania katalońskich poetów na konferencjach. Może dlatego dzień po półfinale Bayernu z Barceloną głośniej jest o trenerze, który przegrał, niż o tym, który wkrótce może poprawić jego rekordy. A potem odejść?

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas Jest długodystansowcem, wytrzymałościowcem katującym się na rowerze na wzgórzach Barcelony. I to widać. Przetrwał spory z Leo Messim i ciche dni z Gerardem Pique. Przetrwał w szatni, z której wyciekały tajemnice. Przetrwał trzęsienie ziemi w gabinetach, gdy zmienili się dyrektor sportowy i kierownik drużyny, gdy Real Madryt zostawał klubowym mistrzem świata, bił rekord kolejnych zwycięstw i wydawał się niedościgniony. Luis Enrique robił swoje, gdy pojawiały się plotki, że Barcelona szuka jego następcy, gdy FIFA nałożyła na klub zakaz transferów, gdy prezes Josep Bartomeu zwołał przedwczesne wybory, by uspokoić sytuację, i gdy ten sam prezes dostał zarzuty oszustwa przy transferze Neymara, razem ze swoim poprzednikiem Sandro Rosellem.

Luis Enrique przyszedł ostatniego lata do drużyny, która skończyła sezon bez żadnego trofeum, za to pożarów było tam tyle, że nie wiadomo, który gasić pierwszy. Najważniejszy piłkarz, Leo Messi - przybity aferą podatkową, w której będzie sądzony razem z ojcem, i rozczarowany przegraną w finale mundialu. Sprowadzony na najważniejszego piłkarza w przyszłości Neymar - wplątany razem z ojcem w różne ciemne strony swojego transferu, co skończy się wspomnianymi zarzutami dla prezesów. Do tego aż siedmiu nowych piłkarzy, których trzeba było wprowadzić do szatni i do gry tak, by niczyje ego nadmiernie nie ucierpiało. Ego Messiego - że nadchodzi Luis Suarez. Ego Xaviego - że przyszedł Ivan Rakitić. Ego Gerarda Pique - że jest Jeremy Mathieu. I tak dalej.

Przyjaciel Guardiola

Do dziś większość problemów Barcy z gabinetów klubowych i sal sądowych pozostaje nierozwiązana. Ale już nie sięgają boiska. Luis Enrique jest właśnie o jedno zwycięstwo od mistrzostwa Hiszpanii, jedno od Pucharu Europy i Pucharu Hiszpanii. Może być dopiero drugim trenerem w historii Barcelony, który zdobędzie potrójną koronę. Pierwszym był oczywiście jego kolega z boiska, przyjaciel z klubu, z kadry, ten, który zawsze był o krok lub dwa przed nim: Pep Guardiola.

Są przyjaciółmi skazanymi na ciągłe porównania. A Luis Enrique - skazany w porównaniach na rolę tego mniej porywającego. Pep to dziecko Katalonii, wychowane przy Camp Nou. Luis jest Katalończykiem z wyboru: urodzony w Asturii, do Barcelony przyszedł z Realu Madryt i miejsce w sercach kibiców wywalczył sobie tym, że na boisku dawał wszystko, a poza boiskiem nie udawał nikogo. Pep lubi się otaczać artystami, a Luis ma swoją grupę katorżników, z którą kiedyś biegał maratony, startował w triatlonie, a dziś trenuje razem z nimi na rowerze, bo biegać już mu nie wolno, kolana nie wytrzymywały.

W historii Barcelony tylko oni dwaj byli kapitanami drużyny, potem trenerami Barcy B, a potem pierwszego zespołu. I zawsze Enrique przychodził po Guardioli. Przejął opaskę kapitana, gdy Pep zaczął już zawadzać niektórym osobom w klubie i odszedł w 2001 roku do Brescii. Zaczynał karierę trenera, przejmując Barcelonę B z rąk Pepa, wybranego do prowadzenia pierwszej drużyny. Potem Enrique szukał szczęścia w AS Romie - bez powodzenia - i w Celcie Vigo - z powodzeniem - aż wreszcie latem ubiegłego roku został trenerem Barcy. Dwa lata po odejściu Guardioli, przejmując drużynę, która się coraz bardziej rozchodziła w szwach.

Szczerość przede wszystkim

Nieżyjącemu już Tito Vilanovie, następcy Pepa, choroba nie pozwoliła dokończyć zadania. Gerardo Martino był dobrym trenerem, ale zbyt łagodnym dla piłkarzy, którzy weszli mu na głowę. Po nim przyszedł Enrique. Młody, waleczny, z głową pełną pomysłów i całą listą zasad, wobec których miało nie być w drużynie równych i równiejszych.

Dziennikarze zajmujący się Barceloną mówią, że jeśli jest jakaś cecha, która Enrique wyróżnia szczególnie, to szczerość. - On jest wręcz chorobliwie szczery, niewielu takich w futbolu spotkasz - mówi jeden z nich. On nie czaruje ani na konferencjach, ani w rozmowach z piłkarzami. Gdy Xavi radził się trenera, z którym byli kolegami z boiska, czy ma zostać czy odejść, usłyszał, że może zostać, ale musi się liczyć z tym, że będzie grał mało albo wcale. W szatni Barcelony miało nie być świętych krów. Xavi musiał się pogodzić ze swoją rolą, Gerardowi Pique na początku sezonu zdarzało się wypadać z kadry meczowej, bo trener był z niego niezadowolony. Skład ciągle się zmieniał, co mecz wybiegała inna jedenastka. Aż w tym dyscyplinowaniu drużyny wypadło w końcu na Messiego. I się zaczęło.

Na początku stycznia Barcelona przegrała w San Sebastian z Realem Sociedad 0:1, trener wpuścił Messiego jako rezerwowego, a Argentyńczyk zagrał słabo. Następnego dnia Messi nie przyjechał na otwarty dla kibiców trening, tłumacząc się problemami żołądkowymi. A Xavi zdradził zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi, że w tygodniu przed meczem w San Sebastian Enrique i Messi pokłócili się na treningu. Zaczęła się próba sił, plotki o tym, że niezadowolony z trenera despoty Argentyńczyk miałby nawet rozważać zmianę klubu, że inni liderzy szatni nie staną w obronie trenera, bo też czasem jego uporu nie rozumieją, i tak dalej.

Prezes Bartomeu spotkał się wtedy z Enrique i przypomniał mu, że zasady zasadami, ale jednak najważniejsze jest, czemu te zasady służą. I skoro przez nie atmosfera w drużynie stała się kwaśna, to lepiej ten rygor trochę poluzować. Zwłaszcza jeśli chodzi o Messiego, który jak prezes przypomniał trenerowi, jest w centrum tej drużyny.

Drużyna poszła za trenerem

I trener poszedł na kompromis. Przekonał drużynę, że to, co robił, robił dla jej dobra, i że nie wszyscy muszą się tutaj lubić, ale muszą się szanować. Tak jest teraz między nim a Messim: nie ma szczególnego ciepła, ale jest szacunek. Podobnie z Neymarem, który nawet gdy miewał fochy, że np. jest zmieniany, potem rozumiał swój błąd. A drużyna poszła za trenerem, bo zobaczyła, że jego pomysły jednak działają. Że gdy Real łapał zadyszkę, Barcelona się rozpędzała, że to u rywala były kontuzje, a w Barcelonie nie, że z rozrzuconych przed sezonem puzzli powstało coś interesującego.

Wróciła pazerność na wygrywanie, intensywność gry kojarzona w ostatnich latach bardziej z Atletico Madryt niż Barceloną. Gotowość do pressingu, mordercze kontrataki. Luis Enrique lubi ładną grę, ale nie jest jej ideologiem, jak Guardiola. Nie przeszedł przez La Masię. Nie uważa, że posiadanie piłki jest święte. Posiadania wystarczy mu tylko tyle, ile jest niezbędne, żeby dany mecz kontrolować. Kocha podania, ale nie te wszerz, tylko do przodu. Jego Barcelona stała się drużyną pancerną w obronie i bezpośrednią w atakowaniu. Stała się najlepiej kontratakującą drużyną w futbolu, zabierając ten tytuł Realowi z poprzedniego sezonu. I miała już dwie serie siedmiu meczów bez straty gola, obie zakończone porażkami 2:3 w Lidze Mistrzów, jesienią z PSG i we wtorek w Monachium.

Wybuchowy atak

Enrique wykorzystał szybkość, wszechstronność i ambicję Rakiticia, by pomoc Barcelony znów nabrała wigoru. Wykorzystał to, że w drużynie po ostatnich transferach przybyło centymetrów, by stałe fragmenty wreszcie stały się groźną bronią Barcy (tu główną zasługę ma drugi trener i towarzysz kolarskich wypraw Luisa Enrique, Juan Carlos Unzue). Potrafił rozdzielić role między bramkarzami tak, że obydwaj, Claudio Bravo w lidze i Marc Andre ter Stegen w Lidze Mistrzów, są wśród bohaterów sezonu. Ale przede wszystkim potrafił stworzyć wybuchowy atak z takich składników, które równie dobrze mogły mu wybuchnąć w rękach przy mieszaniu.

Messiemu zabrało kilka miesięcy, zanim w poprzednim sezonie w pełni przełamał lody z Neymarem. A trzeba było im jeszcze dołożyć Luisa Suareza, zaczynającego sezon później z powodu kary za ugryzienie Giorgio Chielliniego podczas mundialu. Z narad trenerskich, narad tych trzech piłkarzy między sobą narodził się najlepszy obecnie atak w Europie. Z Suarezem w środku, z Messim przesuniętym bliżej linii bocznej, co oznaczało cofnięcie zmiany zrobionej kiedyś przez Guardiolę. Oni trzej zebrali już 114 goli i 54 asysty. Cieszą się nawzajem swoimi bramkami, Messi znów się uśmiecha i opowiada, że razem z nowym rokiem zaczął się dla niego lepszy czas, że zostawił za sobą problemy na boisku i poza nim. Schudł, zapomniał o kontuzjach, o wymiotowaniu na boisku. Wkrótce drugi raz zostanie ojcem, cieszy się już na Copa America, które ma być szansą, by wreszcie wygrać coś z Argentyną.

Sielanka? Do końca sezonu tak. A potem się okaże, czy Luis Enrique zostanie w klubie. Wydaje się to absurdalne, ale nawet potrójna korona nie zagwarantuje jego pozostania. Enrique ma jeszcze rok kontraktu, ale ofert mu tego lata nie zabraknie, a trudno zatrzymywać trenera na siłę. Jego Barcelona wpada na finisz sezonu rozpędzona, bez jakichkolwiek oznak zmęczenia. Ale trener jest zmęczony.

Ci, którzy są blisko niego, mówią, że czasem brakuje mu już siły na te wszystkie małe i duże gry, do których trzeba stawać codziennie w szatni i biurach klubu tak wielkiego i tak specyficznego jak Barcelona. Czy jest dziś bliżej odejścia, czy pozostania, wie tylko on sam. Guardiola zdecydował się na to po czterech latach, odszedł, mimo że nikt go nie wyganiał, po prostu czuł, że tak będzie lepiej dla obu stron. Luis Enrique znów pójdzie jego śladem, tylko szybciej?

Zobacz wideo

Jedyna czerwona kartka? W debiucie. Pierwsza umowa? Na serwetce [CIEKAWOSTKI O MESSIM!]

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.