Liga Mistrzów. Wołowski: Strach przed finałem

W internetowej ankiecie madryckiego dziennika "Marca" 60 proc. czytelników stawia na triumf Realu w finale Ligi Mistrzów w Lizbonie. Strach przed porażką z Atletico jest jednak na Santiago Bernabeu ogromny - pisze na blogu Dariusz Wołowski, dziennikarz Sport.pl i "Wyborczej".

Dyskutuj z autorem na jego blogu "W polu karnym"

Cztery mecze tego sezonu przypominały "ustawki" ulicznych gangów. Nie ma w Hiszpanii rywali bardziej zaciekłych niż Real i Atletico, choć między 1999 a 2013 rokiem można było o tym zapomnieć. Przez 14 lat zespół z Vicente Calderon nie wygrał z "Królewskimi" ani razu. Dziś sytuacja jest taka, jak w rodzinie, gdzie młodszy, słabszy brat po intensywnej terapii na siłowni, czuje się gotowy, by wymierzyć starszemu sprawiedliwość.

Gdybym miał wybrać najbardziej brutalny mecz tego sezonu we wszystkich wielkich ligach Europy, postawiłbym na pojedynek Realu z Atletico z 5 lutego tego roku w półfinale Copa del Rey. "Królewscy" wygrali 3-0, mszcząc się za porażkę z 28 września w lidze. To, co się działo na Santiago Bernabeu, szczególnie między Pepe i Diego Costą, rzadko ogląda się na boisku. Prowokacje, kopniaki, uszczypnięcia i oczywiście symulowanie, w którym obaj osiągnęli tego dnia mistrzostwo. Interweniował nawet Vicente del Bosque bojąc się, tak samo jak wcześniej w przypadku Gran Derbi, że zaciekła rywalizacja w klubach przeniesie się do kadry.

Trudno się dziwić, że jak donosi dziennik "Marca", gracze Realu świętujący po epokowym triumfie nad Bayernem, byli zawiedzeni wynikiem na Stamford Bridge. Chcieli w finale za rywala Chelsea, by rozliczyć się w Lizbonie z Jose Mourinho. Gdyby naprzeciwko stanął ich były trener, motywacja byłaby ogromna. Nawet fan "Królewskich" tenor Placido Domingo opowiadał w mediach, że marzy o finale przeciw "The Special One" i zwycięstwie. Latem, w okresie przygotowawczym obie drużyny zmierzyły się w sparingu. W Los Angeles Real pokonał "The Blues" 3-1.

Ale rywala się nie wybiera. "Cholo" Simeone pisze nowy rozdział w historii derbi madrileno. Dziś Atletico jest drużyną zbliżoną poziomem do Realu i "Królewscy" o tym wiedzą. Dlatego, gdy opadła euforia po wykonaniu przedostatniego kroku w kierunku wymarzonej "La Decima", przyszła otrzeźwiająca refleksja, że ten ostatni krok będzie jednak najtrudniejszy. Perspektywa porażki z "młodszym bratem" wywołuje wielką presję. Czy Carlo Ancelotti jeszcze raz uwolni od niej swoich piłkarzy? Porażkę z Bayernem kibice wybaczyliby im zdecydowanie łatwiej, niż przegraną z Atletico. Świadomość straconej szansy byłaby potem trudna do zniesienia.

W Lizbonie zatrzeszczą kości raz jeszcze. Atletico będzie miało szansę spłacić hurtem długi wobec "starszego brata". Z ponad 264 oficjalnych meczów madryckich rywali nie było tak ważnego i prestiżowego jak ten, który się zbliża. Dziś bilans jest korzystny dla Realu: 143 zwycięstwa i tylko 64 porażki. Suche cyfry nie opisują jednak nastrojów na Santiago Bernabeu i Vicente Calderon. Zwycięstwo w Lizbonie warte jest każdej ceny. A wygrany może być tylko jeden.

Co znaczy bratobójcza gra przekonaliśmy się wczoraj w półfinale Ligi Europy. Gdy w 94. minucie rewanżu z Valencią Mbia wbił gola dla Sevilli, który dał jej porażkę 1-3, ale awans do finału Ligi Europy, trener Unai Emery wykonał taniec radości godny najważniejszego zwycięstwa w jego karierze. Na Mestalla pracował cztery lata, zapewne nosi Valencię w sercu, choć pewnie do dziś boli go zwolnienie sprzed dwóch lat. Wczoraj swoje długi spłacił, a jego były piłkarz David Albelda musiał wypowiedzieć dramatyczne zdanie: "To była największa niesprawiedliwość w historii piłki".

Emery przyznał, że Valencia była lepsza. - Trzeba było grać sercem - tłumaczył. W końcówce, gdy jego drużyna przegrywała 0-3, przed oczami stawały mu gole Jose Mari Bakero i Andresa Iniesty, które kiedyś w ostatnich sekundach meczów w Kaiserslautern i Londynie ratowały szanse Barcelony na Puchar Europy. Serca wystarczyło Sevilli na awans do finału. Już dwa razy zdobyła to trofeum, stanie przed szansą na hat tricka, a jej rywalem w finale w Turynie będzie Benfica Lizbona, pogromca Juventusu (kolejny cios dla Serie A). Ta sama, która przed rokiem w traumatycznej końcówce sezonu straciła szanse na trzy trofea. Od 52 lat, gdy zwolniła Belę Guttmanna, nie wygrała żadnego europejskiego trofeum, przegrywając finał za finałem. W piłce zawsze jest dość powodów, żeby rozliczać się z przeszłością.

A Hiszpanie? Mają trzy drużyny w finałach europejskich rozgrywek, ale zmartwień im od tego nie ubyło.

Świetne foty z półfinałów LE! Lichtsteiner gwardzistą i modny trener Sevilli

Korzystasz z Gmaila? Zobacz, co dla Ciebie przygotowaliśmy

Czy Real Madryt wygra Ligę Mistrzów?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.