Liga Mistrzów: Atletico - Real. Finał wielkich historii, a nie wielkich teorii

Pora już wyjść zza autobusów i z okopów Świętej Tiki-Taki, bo za chwilę uwierzymy, że przegrani są tej wiosny ciekawsi od zwycięzców. Nie są. Po prostu Atletico - Real to jest finał wielkich historii, a nie wielkich teorii.

Właściwie to korki szampanów powinny strzelać już od wtorku. Nie na cześć Realu, że pokonał Bayern Monachium, tylko na cześć Ligi Mistrzów, że znów się nie znalazł taki chojrak, który by w niej potrafił obronić tytuł. Legenda trwa. Z całym szacunkiem dla Bayernu: jeśli nie obroniła tytułu nawet Barcelona Pepa Guardioli, największy Manchester United, ten z przełomu wieków, ani galaktyczny Real, dlaczego miałoby się udać Niemcom?

Szukaliśmy na siłę nowego hegemona, tak jak się na siłę szuka nowego Pelego, Maradony czy Zidane'a. A to po prostu jeszcze nie był ten rozmiar kapelusza. Bayern był wielki, ale nie tak wielki jak wyzwanie. Obronić tytuł w Lidze Mistrzów, gdzie co rundę jest mały mundial, to jak uciec z Alcatraz, ale idąc po wodzie. Komuś się może w końcu uda. Mnie się nie spieszy, żeby to zobaczyć.

To zresztą w ogóle nie jest wiosna dla wielkich teorii. Rok temu było łatwiej. Wtedy był finał gospodarnych Niemców, dobrze wymyślonej rewolucji w szkoleniu młodzieży, triumf futbolu bez długów. Dziś w finale jest Atletico, czyli wielka rampa, przez którą menedżerowie przerzucają piłkarzy do bogatszych klubów. Atletico, które sprawiało przez lata wrażenie klubu zajętego bardziej tym handlem niż walką o trofea, w którymś się jakimś dziwnym trafem znajdowało 40 milionów euro na Falcao, a nie było kilku milionów na ZUS i podatki. Atletico, czyli Schalke Południa, klub który z cierpienia, rozdrapywania ran i wypatrywania jakiegokolwiek trofeum, zrobił sobie sztandar. Klub, którego kibice nazwali się nie seguidores, ale sufridores, cierpiętnicy. Klub który za każdy wyrwany Realowi czy Barcelonie sukces musi zapłacić skokiem w przepaść, bo przecież po ostatnim mistrzostwie Hiszpanii, sprzed 18 lat, był spadek do drugiej ligi i morze długów. A po zdobyciu Pucharu UEFA w 2010, po 48 latach czekania na europejski puchar, przyszła depresja, która też się mogła skończyć spadkiem.

Diego Simeone, jedna z legend Atletico lat 90., został tam 2,5 roku temu sprowadzony jako brzytwa dla tonących. I nie obiecywał, że wymyśli w Atletico piękny futbol. Nie było na to czasu. Do obrońców, którzy wtedy nie potrafili upilnować niczego, krzyczał na pierwszych treningach: "Wywalajcie piłkę, do cholery!". Zaczynał od najprostszych środków, krok po kroku, swoje wyobrażenia o futbolu dostosowując do tego, co zastał. I tylko w jednym nie robił ustępstw: nieważne co potrafisz, masz u mnie walczyć, aż padniesz.

Gdy niedługo później w finale Pucharu UEFA Atletico grało z Athletikiem Bilbao, a Simeone mierzył się z jednym ze swoich nauczycieli, Marcelo Bielsą, wydawał się przy Bielsie troglodytą, który wprawdzie umiał dobudzić piłkarzy i porwać ich za sobą, ale prochu nie wymyśli. Tyle, że finał wygrało Atletico i dla Bielsy - ulubieńca nas, poszukiwaczy wielkich teorii - to był początek końca w Athleticu. A Simeone trwa, buduje z tego co mu zostanie po kolejnych okienkach transferowych i bez wielkiego filozofowania zbudował drużynę-taran. Najbardziej chyba na podobieństwo Borussii, czyli - tanio i w taki sposób, że gdy nawet kilku piłkarzy wypadnie z powodu kontuzji czy kartek, on znajduje sposób żeby to zamaskować, bo jego drużyna to mistrzostwo w pomaganiu sobie i w mądrym wybieraniu momentów na dociśnięcie gazu do dechy. To jest Borussia z nożami w rękach.

Wyszła z tego niesamowita historia. Cierpiętnicy z Atletico kontra Real, który ostatni raz grał w finale jeszcze zanim sobie kupił Ronaldo, i to nie tego portugalskiego, tylko grubego. 24 maja Atletico zagra w Lizbonie ze swoim wielkim sąsiadem, w którego cieniu tyle ran rozdrapało. Simeone zmierzy się z Carlo Ancelottim, innym trenerem, który potrafi sprawić, że ta praca wygląda na najłatwiejsze zajęcie pod słońcem, choć przecież obaj też o taktyce mogliby rozprawiać godzinami. A to wszystko niedługo po śmierci Luisa Aragonesa. Legendy Atletico i szorstkiego, czasem nawet chamskiego, ale odnowiciela hiszpańskiej piłki. To on, jeszcze przed Guardiolą, postawił na tiki-takę wbrew wszystkiemu, na niskich pomocników, gdy w modzie była jeszcze czysta siła i centymetry. Guardiola nigdy mu tych zasług nie odbierał. Ale jego łatwiej było zrobić bohaterem niż Aragonesa, który z mediami żył jak pies z kotem i nie nadużywał wielkich słów. Nie lubił teorii, lubił dobry futbol.

Takie były początki ostatniej mody na tiki-takę - nieoczywiste. I jej koniec też będzie nieoczywisty, jeśli w ogóle będzie koniec. Dziś jego wypatrywanie jest równie sensowne jak ogłaszanie że na zakręcie jest Guardiola czy Jose Mourinho. Równie sensowne, jak było projektowanie kariery Carlo Ancelottiego dzień po finale z Liverpoolem w Stambule. On wrócił, oni też wrócą, może już za rok. Szkoda czasu na wielkie teorie, gdy przed nami Lizbona i mundial. Grajmy, do cholery.

Mecz, który dał finał Atletico Madryt, na dużych zdjęciach!

Więcej o:
Copyright © Agora SA