Liga Mistrzów. Okoński: Jest nowy sposób na tiki-takę [ANALIZA]

Czego dowiedzieliśmy się po pierwszych meczach półfinałowych Ligi Mistrzów i co nas czeka w spotkaniach rewanżowych? Analiza Michała Okońskiego, dziennikarza "Tygodnika Powszechnego" i autora bloga "Futbol jest okrutny".

Atletico - Chelsea, czyli oddawanie inicjatywy

Jakie to było widowisko, najlepiej powiedzą dwie statystyki. Pierwsza: z 98 minut półfinału w Madrycie zawodnicy spędzili przy piłce tylko 54 - reszta upłynęła w przerwach na interwencje sędziego, przygotowania do stałych fragmentów gry i pomoc medyczną dla kontuzjowanych. Kolejna: ze 175 podań piłkarzy Chelsea tylko 55 proc. trafiło do partnerów z drużyny (dla porównania: Atletico wymieniło 428 podań przy 75 proc. skuteczności; są mecze, w których jeden pomocnik Bayernu czy Barcelony podaje 120 razy). Większość neutralnych kibiców będzie wybrzydzać na taką grę, ale Jose Mourinho odpowie im niezwruszony, że w piłce nie chodzi o ich satysfakcję, tylko o ostateczny rezultat. A w osiąganiu ostatecznego rezultatu trener Chelsea nie ma sobie równych. W ciągu minionej dekady lat półfinalistą Ligi Mistrzów został po raz ósmy, a dwumecze decydujące o awansie do finału - nie tylko w wydaniu jego podopiecznych - rzadko sprzyjają kawaleryjskim szarżom: Chelsea, choć nie tylko pod wodzą Mourinho, w pierwszych meczach półfinałowych Champions League osiągała dotąd wyniki 0:0, 1:0, 1:1, 0:0, 1:0 i 0:0.

Inna sprawa, że z punktu widzenia zespołu grającego najpierw na wyjeździe bezbramkowy remis nie jest wynikiem idealnym: myślę, że akurat w tym przypadku można trenerowi Londyńczyków wierzyć, gdy mówi, że o tym, by do końca grać na 0:0 zdecydował tak naprawdę po kontuzji Johna Terry'ego, wcześniej zaś miał plan na ukąszenie Atletico - zapewne ze stałego fragmentu lub z kontry, dzięki jednej z długich piłek adresowanych na wolne pole do Fernando Torresa. To Hiszpanie, w poprzednich pojedynkach specjalizujący się albo w intensywnym pressingu, albo w grze za podwójną gardą, czyhając na kontry, musieli tym razem wziąć się za rozgrywanie (jak mówił Mourinho: po raz pierwszy w fazie pucharowej Ligi Mistrzów Atletico grało, żeby wygrać). A że rozgrywanie nie szło im dobrze, przy broniącej się na własnej połowie Chelsea, z bocznymi pomocnikami Ramiresem i Willianem poświęcającymi mnóstwo uwagi Juanfranowi i Felipe Luisowi, wszystko kończyło się na próbach strzałów z dystansu i dośrodkowaniach (aż 46 w trakcie całego spotkania), w większości bez problemu wybijanych przez angielskich stoperów. O wzięciu większej odpowiedzialności za mecz nie było mowy: zapytany, co się stanie, kiedy Chelsea odda inicjatywę jego drużynie, Gabi odpowiadał: przekażemy im ją z powrotem; niemal to samo wpajał swoim podopiecznym Jose Mourinho.

We wtorkowy wieczór dostaliśmy więc dokładnie to, czego się spodziewaliśmy: twardą walkę na boisku, wzajemnie niwelującą zalety obu drużyn, oraz malownicze konferencje prasowe po jej zakończeniu (Mourinho ukradł show tyradą przeciwko władzom Premier League, które rozstrzygający najprawdopodobniej o mistrzostwie Anglii mecz z Liverpoolem wyznaczyły na niedzielę, i groźbą, że wystawi na Anfield Road rezerwowy skład; ponoć Roman Abramowicz już ten plan pobłogosławił). Jedynym nieplanowanym elementem scenariusza okazały się kontuzje Petra Czecha i Johna Terry'ego, paradoksalnie zresztą niezwiązane z agresywną grą gospodarzy i będące raczej skutkiem intensywności meczu ("Nie gramy agresywnie, gramy intensywnie" - mówił Diego Simeone).

Czy w rewanżu możemy się spodziewać lepszego widowiska? Niekoniecznie: gol strzelony przez Atletico podczas jednego z firmowych dla tej drużyny kontrataków byłby z punktu widzenia Chelsea katastrofą; piłkarze Diego Simeone pokazali choćby w trakcie starcia z Barceloną, że zamurować bramkę potrafią nie gorzej niż oni, a pozostawienie Diego Coście więcej przestrzeni na bieganie czyni go napastnikiem dużo groźniejszym niż zobaczyliśmy we wtorkowy wieczór. Drużyna z Anglii zagra bez pierwszego bramkarza i podstawowego obrońcy, ale także bez zawieszonych za kartki Mikela i Lamparda, więc niby szczelności jej defensywy nie można być już aż tak pewnym, a mimo to myślę, że wśród licznych wariantów na londyńskie spotkanie (jak pamiętamy, przed rewanżowym meczem z PSG Mourinho ćwiczył z piłkarzami scenariusze gry przy wyniku 1:0, 2:0 czy 3:1, z jednym, dwoma, a nawet trzema napastnikami) będzie i ten, w którym wszystko kończy się bezbramkowo, a o awansie do finału decydują rzuty karne. Statystyki mówią jeszcze jedno: w historii europejskich pucharów tylko co trzecia drużyna, która w pierwszym meczu u siebie zremisowała 0:0, awansowała do następnej rundy.

Najlepsze zdjęcia półfinału LM! Brzuch Ribery'ego i język Bale'a - kliknij!

Real - Bayern, czyli kontratak jako sposób na tiki-takę

Po 45 minutach spotkania na Santiago Bernabeu mogło być 3:0 dla gospodarzy. Ich pierwsza udana akcja przyniosła gola Benzemy. Druga - niemal bliźniacza, z równie bajecznym przedostatnim podaniem (tym razem w wykonaniu Modricia, w pierwszym przypadku przedostatnim podającym był Cristiano Ronaldo) powinna przynieść bramkę kolejną: spudłował Ronaldo, później wyborną okazję zmarnował jeszcze Di Maria. Co nie zmienia faktu, że w trakcie pierwszej połowy grał niemal wyłącznie Bayern; jego piłkarze z łatwością odbierali piłkę gospodarzom i bez najmniejszego problemu zdobywali teren, a symultaniczność ich ruchów (jeśli ty za chwilę dostaniesz piłkę, ja już zaczynam bieg na pozycję, żebyś mógł mi podać) przyciągała wzrok jak zawsze. Statystyk posiadania piłki czy podań nie ma już co przytaczać - że są miażdżące na korzyść drużyn Pepa Guardioli, zdołaliśmy się przyzwyczaić, podobnie jak do tego, że jego środkowi obrońcy grają w zasadzie na połowie boiska, a jej bramkarz - przed własnym polem karnym.

Dość powiedzieć, że trzech środkowych pomocników Bayernu: Kroos, Lahm i Schweinsteiger, wymieniło więcej podań niż cała drużyna Realu. Tyle że prawie żadne z nich nie było naprawdę kłopotliwe. A w drugiej połowie rzecz wyglądała już całkiem inaczej. I pressing, i ruch bez piłki Bayernu nie były tak intensywne, zaś środkowi pomocnicy Realu, Xabi Alonso i Modrić, imponowali spokojem, dyscypliną i wyobraźnią; sposób, w jaki ograniczali rywalom przestrzeń do gry robił wrażenie równie wielkie, jak ich zdolność do wyprowadzenia piłki pod presją na przestrzeni ograniczanej przez rywala. Bez urywania nóg przeciwnikom, bez "parkowania autobusu", okazało się, że sposób na Bayern istnieje: bazuje na naprawdę zdyscyplinowanej grze obronnej, w którą angażuje się co najmniej ośmiu piłkarzy, i błyskawicznym kontrataku. Nawet Danny Welbeck z Manchesteru United kilka razy potrafił znaleźć się za plecami obrońców z Bawarii, a Benzema jest przecież lepszym piłkarzem od Anglika (wspominając Francuza, warto mu oddać sprawiedliwość również za to, że nie tylko wykończył, ale i rozpoczął akcję dającą Realowi jedynego gola). Szanse Bayernu pojawiły się dopiero w doliczonym czasie gry.

Jak będzie wyglądał rewanż? Pep Guardiola się nie zmieni, więc - podobnie jak w przypadku spotkania Atletico - Chelsea - zapewne bardzo podobnie jak pierwszy mecz. Bayern od początku dominujący na boisku, rozgrywający większość akcji na połowie rywala. Real zdyscyplinowany, wyczekujący na okazję do błyskawicznego wyjścia, i groźniejszy nawet niż w Madrycie, bo mogący liczyć od pierwszej minuty i na Ronaldo, i na Bale'a. Jakiekolwiek ustawienie wymyśli Guardiola, gdziekolwiek każe grać Lahmowi (chyba jednak po prawej stronie, zważywszy na kłopoty, jakie miał wczoraj Rafinha z duetem Coentrao - Ronaldo...) i czy już od pierwszej minuty pozwoli zagrać Muellerowi za plecami Mandżukicia, to jedno się nie zmieni: jego drużyna pozostanie podatna na zranienia z kontrataku. Fakt, że goście wracają do domu bez gola, również i tutaj może się okazać decydujący.

Wygraj tablet Acer Iconia W4 i odkryj nowe oblicze apki Sport.pl LIVE

Korzystasz z Gmaila? Zobacz, co dla Ciebie przygotowaliśmy

Więcej o:
Copyright © Agora SA