"Nie jestem Tito, ja urwę ci łeb" - rzucił w kierunku Mourinho wściekły German Burgos, asystent Simeone. Dialog miał miejsce w ubiegłym roku na Santiago Bernabeu, podczas derbów Madrytu.
Trwało najbardziej traumatyczne 12 miesięcy w zawodowym życiu Mourinho, który mając do dyspozycji wirtuozów miary Cristiano Ronaldo, pierwszy raz w karierze nie zdobył trofeum. Kiedy latem odchodził do Chelsea, pozostawiał w Hiszpanii wielu wrogów. Przez trzy lata pracy z "Królewskimi" toczył nieustanną wojnę z sędziami, trenerami innych drużyn, a nawet działaczami Realu i swoimi piłkarzami. Tito Vilanovie z Barcelony włożył palec do oka po Gran Derbi, co dla Hiszpanów stało się symbolem szaleństwa, w które popadał w Realu.
Paradoksalne było może to, że pracujący w Atletico German Burgos zalicza się do wielbicieli Mourinho. Nie tego, który odchodzi od zmysłów po porażkach swojej drużyny, ale tego, który w najdrobniejszych detalach planuje każdy szczegół meczu. Długo przed pierwszym gwizdkiem arbitra rozpoczyna grę psychologiczną z przeciwnikiem, która ma zwiększyć szanse jego zespołu. To drugie, lepsze wcielenie Mourinho odradza się właśnie w Chelsea.
Tu są Twoje bilety na mundial! Weź udział w konkursie i pojedź na Misję Brazylia! ?
Portugalczyk sam mówi, że ma niebieskie serce. W dodatku, zamiast pracować z indywidualnościami w typie Ronaldo, woli przewodzić boiskowym wojownikom, takim jak John Terry albo Frank Lampard, którzy przed rokiem wydawali się na Stamford Bridge przekreśleni, a pod ręką "Mou" odzyskali utracony status gwiazd. Właśnie ta waleczność i ambicja legły u podstaw zwycięstwa "The Blues" nad Paris Saint Germain w ćwierćfinale Champions League. Finansowane przez katarskich szejków gwiazdy z Paryża o półfinał grały, piłkarze "Mou" o niego się bili, co przyniosło im upragnionego gola w 87. minucie rewanżu na Stamford Bridge.
Jeśli Mourinho jest wielbicielem piłkarskich zakapiorów, to niczego innego nie da się powiedzieć o Diego Simeone. W 2011 roku Argentyńczyk zastał w Madrycie drużynę rozbitków, zmieniając ją na własne podobieństwo. Sam był w grze bezkompromisowy, trup wokół niego ścielił się gęsto. Trudno nazwać go jednak pospolitym zabijaką, ktoś taki nie zagrałby w reprezentacji Argentyny 106 meczów. Tak jak Simeone nie można odmawiać klasy, tak trudno jej nie dostrzec u graczy Atletico. Diego Godin, Joao Miranda, Tiago, Gabi, Raul Garcia, Diego Costa (Brazylijczyk, który na mundialu w ojczyźnie zagra dla Hiszpanii) - to grupa piłkarskich komandosów. Dodając do tego błyskotliwość Koke i Ardy Turana, mamy obraz zespołu, któremu szkoleniowiec Arsenalu Arsene Wenger wieszczył wielką karierę w Champions League już na początku fazy grupowej.
I rzeczywiście, pokonując Barcelonę, Atletico dotarło do półfinału Pucharu Europy pierwszy raz od 40 lat. Do czasu pojawienia się Simeone klubem wciąż rządził chaos, jakby nieodwracalnie wisiała nad nim ręka zmarłego w 2004 roku Jesusa Gila, który przez 16 lat swojej dyktatury na Vicente Calderon zwolnił 26 trenerów. Dziś madrycka drużyna wydobywa się z długów, stając się rewelacją europejskiej piłki. Powszechny podziw zjednują jej nie tylko imponujące dokonania w Champions League, ale przede wszystkim w lidze hiszpańskiej, gdzie rozbija duopol Realu i Barcelony. Od 2004 roku dwa najbogatsze kluby Primera Division zgarnęły wszystkie tytuły. Ich budżet jest o 400 mln euro wyższy niż Atletico.
Simeone znalazł na to sposób. Atletico nie gra pięknie, ale pragmatycznie. Stałe fragmenty gry opracowane przez trenera są jego znakiem firmowym. W piątek, w ostatnim meczu ligowym z Elche, remis utrzymywał się do 70. minuty. Kiedy Atletico wywalczyło rzut rożny, Simeone podbiegł do linii bocznej, unosząc dwa palce. Wariant numer dwa był ćwiczony mozolnie na treningach, ale opłaciło się, bo przyniósł gola Joao Mirandy. Najgorszy problem jest z rzutami karnymi: Atletico wykorzystało tylko 6 z 10 podyktowanych dla niego w tym sezonie. A przecież strzały z 11 metrów w rywalizacji o finał Champions League w Lizbonie mogą okazać się rozstrzygające, gdyby 210 minut walki skończyło się remisem.
Tak dumny jak Simeone mógł się czuć do soboty także José Mourinho. Jego drużyna jest w półfinale LM, w walce o tytuł mistrza Anglii zależała od siebie. I nagle zdarzyło się coś absurdalnego - porażka na Stamford Bridge 1:2 z Sunderlandem, ostatnią drużyną w tabeli. Frustrację Portugalczyka powiększało to, że zwycięski gol dla gości padł po błędzie arbitra dyktującego rzut karny. "Gratuluję szefowi sędziów" - wycedził przez zęby trener Chelsea. W przyszły weekend mecz "The Blues" z Liverpoolem miał rozstrzygać o tytule. Mourinho uwielbia takie wyzwania, potrafi zaplanować mecze na szczycie lepiej niż ktokolwiek, ale dziś jego zespół traci do lidera już pięć punktów.
Nie jest pewne, czy na Vicente Calderon zagra Eden Hazard, który leczył uraz od rewanżu z PSG. W 2012 roku Chelsea i Atletico zagrały o Superpuchar Europy, Hiszpanie wygrali 4-1, ale "The Blues" nie prowadził wtedy Mourinho. Dla dwóch piłkarzy starcia tych drużyn są czymś wręcz symbolicznym. Napastnik "The Blues" Fernando Torres wychował się na Vicente Calderon, a strzegący bramki Atletico Thibaut Courtois jest graczem Chelsea. W umowie jego wypożyczenia do Madrytu zapisano, że za każdy mecz przeciw londyńczykom Atletico musiałoby zapłacić 3 mln euro za mecz. Czyli 6 mln euro za dwa spotkania! Klubu z Vicente Calderon na to nie stać. UEFA przyszła mu z pomocą i uznała zapis za nielegalny. Prasa hiszpańska donosiła, że Mourinho się wściekł i zagroził, że jeśli Belg zagra przeciw Chelsea, nie zgodzi się na jego wypożyczenie do Atletico na kolejny sezon, ściągnie go do Londynu i za karę posadzi na ławce. Tyle że media w kraju mistrzów świata gotowe są posądzać "Mou" o wszystko, co najgorsze.
Korzystasz z Gmaila? Zobacz, co dla Ciebie przygotowaliśmy