LM. Trzej Piękni I Bestia Atletico

Barcelona grała w półfinałach Ligi Mistrzów rekordowe sześć razy z rzędu. Aż wykończyły ją zakapiory z Atlético Madryt. Do czołowej czwórki wracają po 40 latach

Strach byłoby wejść do szatni, z której wyszli na mecz piłkarze Atlético. Tam nawet powietrze musi razić prądem. Barcelonę sparaliżowało, zanim gra na dobre się rozpoczęła. Trzy razy piłka odbijała się od jej słupków i poprzeczek, raz wpadła do siatki. Jedyny raz tego wieczoru.

- W każdym meczu oddaję życie - przedstawiał się w magazynie "Champions" madrycki napastnik Diego Costa. Co miał na myśli, zobaczyliśmy tydzień temu na Camp Nou. Wyszedł na boisko pomimo urazu pachwiny, a w trakcie gry naciągnął jeszcze mięsień, więc wykuśtykał poza linię boczną, ale tam przekonał trenera Diego Simeone, żeby pozwolił mu wrócić. Niestety, poutykał jeszcze tylko kilka chwil...

Costa to więcej niż snajper. Prześladuje wyprowadzających piłkę obrońców przeciwnika, nie daje żyć środkowym pomocnikom, a trener twierdzi, że jeszcze zaraża całą drużynę mentalnością nieustraszonego, nieśmiertelnego wojownika. Kiedy wczoraj okazało się, że na rewanż z Barceloną nie wydobrzeje, gospodarze mieli stracić pod każdym względem. Technicznym, fizycznym, psychologicznym.

Nie stracili. Atlético według Simeone jest jak Borussia według Jürgena Kloppa. Uzasadnia istnienie pojęcia "filozofii gry", tak często nadużywanego. Madrycki system działa zbyt dobrze, by wyłączało go wyjęcie pojedynczego elementu.

Nieobecności Costy niemal nie zauważaliśmy, nieobecność barcelońskiego bramkarza Victora Valdesa kłuła w oczy. To jego kontuzja uczyniła strategię gospodarzy oczywistą oczywistością - już nie ustawiamy zasieków na swojej połowie, lecz rzucamy się całą sforą do pressingu na połowie wroga. Niech Katalończycy czują nasz oddech na każdej kępie trawy. Niech wycofują piłkę do rezerwowego Pinto, niech się niepokoją, może nawet panikują.

Taki styl da się oczywiście utrzymać przez kilka chwil, potem najtężsi atleci wyzioną ducha. Ale gospodarze wykonali plan błyskawicznie. Gol Koke w piątej minucie, potem jeszcze trochę naporu i można się bronić.

I to jak bronić! Atlético to gorące waleczne serca sterowane chłodnym rozumem, czyli idealny przepis na defensywę. A Barcelona tym razem wcale nie zmusiła ich do nadludzkiego wysiłku. Poprzednie mecze sezonu - 1:1, 0:0, 0:0, 1:1 - były potwornie zażarte, faworytom brakowało do zwycięstwa drobiazgów. Tym razem błąkali się wokół pola karnego gospodarzy wyzuci z idei, trwoniąc energię na jałowe dośrodkowania, do których nie miał kto wyskoczyć. Gospodarze nie potrzebowali nawet swoim zwyczajem zamieniać się w bestie, które wytrącają przeciwnika z równowagi brudnymi chwytami. Znów zniknął Leo Messi. Nad Atlético znęcał się niegdyś ze szczególnym okrucieństwem - w 15 meczach wbił mu 20 goli. Znęcał się, zanim władzy w szatni nie przejął Simeone. W ostatnich sześciu grach Argentyńczyk nie trafił ani razu...

I kiedy trener Gerardo Martino odwołał z boiska z Andrésa Iniestę, wracającego ostatnio - jak się zdawało - do fenomenalnej formy, wyglądało to jak akt kapitulacji. Gdzie się podziali zjawiskowi wirtuozi z La Masii?

Z perspektywy Ligi Mistrzów kibice Barcelony obserwują jej powolne staczanie się ze szczytu. Od odniesionego w przytłaczającym stylu triumfu w 2011 roku (finał z Manchesterem Utd), przez pechową półfinałową porażkę z Chelsea w 2012 i szokującą półfinałową klęskę z Bayernem w 2013, po ćwierćfinałowe niepowodzenie w 2014 z Atlético.

Z Atlético, czyli drużyną pełną ograniczeń i tych ograniczeń świadomą, która w czołowej czwórce na kontynencie wygląda jak pomyłka. Rywale biorą półfinały Ligi Mistrzów przez zasiedzenie. Real Madryt awansował tam po raz czwarty z rzędu. Bayern - po raz czwarty w pięciu minionych edycjach. Chelsea - po raz ósmy w jedenastu sezonach pod rządami Abramowicza. Elita elit.

Madrycki klub zabawiał się na tym poziomie w innej epoce, Hiszpanię dusiła jeszcze wtedy dyktatura generała Franco.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.