Rafał Stec: (Nie Tylko) Bayern Absolutny

To trwa już kilka lat. Zwycięzca bierze wszystko. Najlepsi nie wygrywają zwyczajnie, ciut więcej meczów niż reszta, lecz bez opamiętania, dlatego rekordy padają coraz częściej, zamiast padać coraz rzadziej

Kiedy Barcelona mknęła po mistrzostwo kraju w 2011 r., to zdarzyła jej się bezprecedensowa seria 16 ligowych zwycięstw z rzędu. Kiedy Real Madryt mknął po mistrzostwo w 2012, to nastrzelał bezprecedensowe 121 goli. Kiedy po tytuł w Niemczech pędziła wtedy Borussia Dortmund, nazbierała bezprecedensowe 81 punktów. Kiedy w bieżącym roku detronizował ją Bayern, jej rekord oczywiście pobił - i ustanowił masę innych, uzyskał m.in. największą w historii przewagę nad wiceliderem, stracił najmniej bramek, odniósł najwięcej zwycięstw etc.

Takie nastały czasy. Grube ryby są naprawdę grube. Rzadziej podziwiamy zwycięzców przeciętnych, którzy okazali się lepsi od innych, częściej podziwiamy zwycięzców majestatycznych, którzy rywali zrównali z murawą. Zjawisko obserwujemy na różnych poziomach. W minionych czterech latach potrójną koronę - inkrustowaną triumfami w Lidze Mistrzów, lidze krajowej i pucharze krajowym, to insygnium absolutnej władzy na kontynencie - zakładały aż trzy kluby: Barcelona, Inter Mediolanoraz Bayern. Przez wcześniejsze 52 lata istnienia najważniejszych europejskich rozgrywek - ledwie cztery...

Wiosnę na szczytach najsilniejszych lig obrabowała z emocji kulminacja tego trendu. Wszędzie, od Anglii i Francji, przez Niemcy, po Hiszpanię i Włochy, wyścig po tytuł został rozstrzygnięty wiele tygodni lub wręcz miesięcy przed końcem. Przybywa plutokracji, w których superbogacze niemal odbierają rywalizacji sens - jak francuska Ligue 1 zasłonięta przez Paris Saint-Germain oraz AS Monaco po awansie z drugiej ligi natychmiast mierzące w mistrzostwo. Nawiasem mówiąc, w futbolu reprezentacyjnym dzieje się to samo, wszyscy medaliści ostatniego mundialu - Hiszpanie, Holendrzy, Niemcy- przez każde eliminacje przefruwają właściwie bez zadraśnięć.

Wydawało się, że granic możliwości sięgnęła przed kilkoma laty Barcelona, ta z najlepszego okresu Pepa Guardioli. Płodziła zbiorowe arcydzieła, a zarazem podporządkowywała ruchy geniuszowi Messiego, pozostanie w historii jako poważna kandydatka do tytułu drużyny wszech czasów. Aż nadciągnął Bayern. I choć nie sposób ustalić bez żadnych wątpliwości, czy zademonstrował futbol jeszcze wyższej generacji niż tiki-taka - była już u schyłku, gdy rozmontowywał ją na miarę 7:0 w półfinale Ligi Mistrzów - to wywołuje wrażenie, że tak. Podczas jednego z jesiennych wieczorów w Champions League wzdychałem na , że o ile Katalończycy zachwycali, o tyle monachijczycy przerażają . U Katalończyków dostrzegaliśmy bowiem oznaki potencjalnej słabości, np. wątłe warunki fizyczne, tymczasem u monachijczyków widać wyłącznie zniewalającą, nadludzką moc.

Wyniki ją odzwierciedlają. Bilans roku 2013 w Bundeslidze tworzy 28 zwycięstw oraz pięć remisów, na stosunek bramek 96-19 składają się widowiska w typie 6:1 z Werderem oraz Hannoverem, 7:0 w Bremie, 9:2 z Hamburgiem. W Champions League od ideału, czyli kompletu wygranych, dzielą jej majowych zwycięzców wpadki na własnym stadionie z Arsenalem i Manchesterem City - obie kompletnie bez znaczenia, zdarzyły się, gdy monachijczycy przystępowali zrelaksowani i roztargnieni. To nie było panowanie Bayernu, to była tyrania Bayernu.

Jego sposób gry zdaje się tak kompletny, że trudno go nazwać. Jeśli zresztą piłka nożna nie tylko nieustannie ewoluuje, ale jeszcze robi postępy, stale wznosi się na wyższy poziom - pod względem atletycznym na pewno się wznosi - to znaczy, że język opisujący najdoskonalsze style wyczerpaliśmy już w latach 70. Wszystko przez "futbol totalny", uprawiany wówczas przez Ajax Amsterdam i reprezentację Holandii, wszak nie istnieje przymiotnik silniej wyrażający potęgę niż właśnie "totalny". I teraz byłby on najbardziej adekwatny dla monachijskiego repertuaruzagrań i bogactwa indywidualnych umiejętności zawodników - Bayern ma potężne skrzydła (Ribéry, Robben) i potężny środek (Schweinsteiger, Javi Martinez); niebezpiecznie naciera pozycyjnie i kontratakuje; bezlitośnie wykorzystuje własne stałe fragmenty gry i neutralizuje wrogie; wystawia mnóstwo wielofunkcyjnych supergraczy, którzy na kilku pozycjach czują się jak u siebie (Alaba, Lahm, Martinez, Kroos, Götze, Müller). A odkąd do szatni wszedł Guardiola, swobodnie przełącza drużynę z trybu długich podań na tryb krótkich, czasem także na dystansie jednego meczu (wyjazdowe 3:0 z Borussią, ozdobione rozstrzygającymi mecz zmianami Mandżukicia na Götzego i Boatenga na Thiago Alcântarę).

Słowem, jak Barcelona stawała się w pewnych momentach niewolnicą tiki-taki, tak w Monachium jej najwybitniejszy interpretator dba o to, żeby piłkarze czerpali z wielu dostępnych strategii. Grać w Bayernie znaczy umieć zagrać wszystko. Jak to nazwać, jeśli nie futbolem totalnym, i to totalnym bardziej niż pomarańczowy oryginał? Futbol absolutny? Monumentalny?

Publicyści zmagają się z językiem, monachijscy menedżerowie snują imperialne plany. Czy raczej: realizują. Mówią o społecznej odpowiedzialności, która nakazuje im oferować bilety tańsze niż kinowe (7,5 euro na trybunę stojącą, ma sobie na nie pozwolić nawet bezrobotny), ale rekompensują to sobie gdzie indziej. Już teraz Bayernem świetnie zarządzają - o czym świadczą raporty o nadzwyczajnie zdrowej strukturze finansowej klubu - a chcą jeszcze rzucić wyzwanie angielskiej Premier League jako globalnemu widowisku. Otwierają biura w USA i Chinach, zamierzają wysyłać drużynę na interkontynentalne promocyjne tournée, przed czym trenerzy Bundesligi zasadniczo się bronili. Guardiola przywykł do nich w Barcelonie. Jego zatrudniono tyleż ze względów merytorycznych, co marketingowych - jako najpopularniejszego trenera świata. Bayern ma wszystko, ale wciąż nie ma dość.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.