LM. Jedna z najdroższych porażek w Europie. Polski futbol jak Mur Chiński

Nasze kluby współżyją z Champions League w pełnej harmonii. Obniżają się wymagania w eliminacjach, to i obniża się proponowany przez mistrzów Polski poziom gry.

Kręci nas Liga Mistrzów niesłychanie, przed rewanżem ze Steauą odlecieli nawet ci, których nie odurza zapach kilkudziesięciu milionów złotych zysku za sam udział. Wszystko przez tę przeklętą niedostępność. Wślizgiwali się nasi w XXI w. na mundiale, wpuszczali ich na mistrzostwa kontynentu, spędzali nieliczni szczęściarze z ekstraklasy jesień w Lidze Europejskiej. Tylko traw Champions League - tej nowoczesnej, cacka na 32 drużyny - stopa piłkarza polskiego klubu jeszcze nie dotknęła. Bezsilnie patrzyliśmy, jak zabawiają się tam Finowie, Słoweńcy czy Węgrzy, a zaraz popatrzymy pewnie, jak dołączą do nich Kazachowie. Polakom ciągle wstęp wzbroniony. Naprawdę trzeba coraz bardziej przysuwać się do mapy, by wypatrzyć kraiki na szczyty niezapraszane, tylko nas widać z wysoka, jak w miejskiej legendzie o Murze Chińskim jako jedynym obiekcie widocznym z kosmosu.

Wyrzucali naszych potentaci formatu Barcelony czy Realu, ale wyrzucali też maleńcy Estończycy i egzotyczny zaciąg cypryjski, tym razem w roli wykidajły wystąpiła Steaua Bukareszt. Każdy się nada, by skopać przybłędę znad Wisły.

Najsmutniejsze, że mistrzowie tzw. ekstraklasy niedomagają, mimo że wymagania maleją. Najpierw najpotężniejszych przeciwników wymiotła z naszej ścieżki eliminacyjnej UEFA. Potem piłkarze Wisły mieli pecha odkryć w cypryjskim APOEL-u doskonale zorganizowaną, polerowaną od kilku lat maszynerię, która po awansie działała w Lidze Mistrzów aż do ćwierćfinałów. Teraz legionistom wystarczało już do awansu absolutne minimum - po uciułaniu trzech remisów z rzędu w rewanżu ze Steauą mógł promować ich czwarty (0:0 albo 1:1), co oznaczało, że do osiągnięcia celu potrzebowali pokonać ledwie jedną drużynę. Półamatorów z walijskiego Wrexham.

Niżej z wymaganiami chyba już zejść nie sposób. To jednak Champions League, elita elit.

A na elitę elit nie zasługują piłkarze, którzy zgadzają się, by pooblegali ich pole karne nawet wspomniani półamatorzy. Nie zasługują zalęknieni minimaliści niezdolni do przejęcia inicjatywy na dłużej niż ćwierć chwili - podporządkowujący się, czekający, co im los przyniesie i co Kuciak złapie, i w Molde, i w Bukareszcie. Nie zasługuje drużyna trochę bezkształtna, bez rozpoznawalnych atutów poza tym uwijającym się w bramce. Czy Legia wyszła na wczorajszy mecz przygotowana słabiej niż na poprzednie? W żadnym razie. Wyglądała identycznie, tyle że tym razem Kuciak nie złapał. Przed meczem swoje nadzieje pokładałem w naturze gry w futbol, w której o wyniku rozstrzygają epizody, czasem zupełnie wyrwane z kontekstu, a nie suma wielu mikrozdarzeń, jak w siatkówce czy koszykówce, łatwiej obnażających różnice w indywidualnych umiejętnościach i wyrafinowaniu pracy grupowej. Déja vu, identycznie czuję się przy oglądaniu reprezentacyjnego bałaganu według Fornalika. Niestety, tym razem wygrali lepsi.

Przywoływana wyżej Wisła według trenera Roberta Maaskanta, którą od LM dzieliły trzy minuty, przed ostateczną porażką w Nikozji zachęciła nas serią pięciu zwycięstw. I wyrazistą koncepcją gry osadzoną na rozgrywającym Meliksonie. Legia raczej nie zachęciła. Może i lepiej, że poćwiczy w Lidze Europejskiej. Może po ochłonięciu z euforii wywołanej wczołganiem się do wyższych sfer niełatwo byłoby przyzwyczaić się do ciężkich chłost. Dla pochodzących ze wschodniej Europy debiutantów lub uczestników Ligi Mistrzów przygodnych jej stali bywalcy często nie mają litości. Otelul Galati, MSK Żylina, Partizan Belgrad czy Debrecen przegrywały niedawno wszystkie grupowe mecze, piłkarze Dinama Zagrzeb poza zerowym dorobkiem punktowym musieli znieść poniżający bilans bramkowy 3-22. Tym bardziej nie pasowaliby do tamtego towarzystwa warszawiacy.

Nie ma sensu się nad Legią znęcać, miażdżyć piłkarzy - co u nas nierzadkie - z brutalnością proporcjonalną do przedmeczowego optymizmu, by zaleczyć własną frustrację. Plan zakładał wejście do LE - choć możliwości budżetowe klubu, owszem, zobowiązują do gry o więcej - i ten plan został wykonany. Niewykluczone, że w zderzeniu z przeciwnikami pomniejszymi łatwiej będzie obserwować, czy Jan Urban rokuje jako trener z najwyższej półki, godny jesieni w LM. Niech się jego drużyna spokojnie rozwija, niech spróbuje zacząć od totalnej dominacji w kraju, przy jej bogactwie obowiązkowej.

Szkoda tylko, że tyle to wspinanie się polskiej piłki na pułap przyzwoitości trwa. I aż tyle kosztuje. 100 mln zł budżetu... Po każdym wieczorze jak na Łazienkowskiej wraca do mnie refleksja, że ponosimy jedne z najdroższych porażek w Europie.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.