Finał Ligi Mistrzów. Jak Niemcy wstawali z kolan

W sobotę klub Bundesligi czwarty raz w ciągu 30 lat będzie się cieszył z Pucharu Europy. Jeszcze niedawno niemiecki futbol przegrywał walkę o publiczność z tenisem, a jego klubom groziło bankructwo. Dziś stał się wzorem nawet dla bogatszych Anglików

Jesteśmy za słabi, po prostu nie pasujemy do Champions League - wściekał się sześć lat temu Horst Heldt, dyrektor sportowy VfB Stuttgart. Mistrzowie Niemiec skończyli wtedy fazę grupową na ostatnim miejscu, z 18 meczów reprezentanci Bundesligi wygrali pięć. W rankingu UEFA liga niemiecka zajmowała 5. miejsce, ledwie wyprzedzała portugalską i rumuńską.

Heldt rozpaczał, że klub zarabia na sprzedaży praw do transmisji telewizyjnych tylko 26 mln euro, a beniaminkowie angielskiej Premier League - 40 mln. - Dlatego o piłkarzy rywalizujemy ze słabeuszami z Wysp.

Wcześniej oglądaliśmy w finale najważniejszych rozgrywek dwa kluby hiszpańskie (2000) i włoskie (2003), za chwilę mieliśmy zobaczyć angielskie (2008). W ostatnim trzydziestoleciu najczęściej po Puchar Europy sięgali reprezentanci Premier League (5), La Liga (7) i Serie A (8). Drużyny Bundesligi triumfowały w 1983 (Hamburg), 1997 (Borussia) i 2001 r. (Bayern). Na finał niemiecki czekaliśmy tak długo, bo zanim tamtejsze kluby mogły podbijać Europę, musiały odzyskać siły w kraju.

Reprezentacja oldbojów

Piłka przestała Niemców obchodzić na początku lat 90. Kibice oszaleli na punkcie Borisa Beckera i Steffi Graff, ogłoszono wielką zmianę kulturową, tenis miał zostać sportem narodowym. W 1993 r. pierwszy i jedyny raz telewizje częściej niż boiska piłkarskie pokazywały korty.

Becker i Graff szybko przegrali jednak rywalizację z piłkarzami. Rok przed triumfem Borussii w Lidze Mistrzów reprezentacja wygrała mistrzostwa Europy, Puchar UEFA wygrywały Bayern i Schalke.

To były sukcesy na kredyt zaciągnięty u medialnego magnata Leo Kircha. Jego telewizje pompowały pieniądze w Bundesligę, a kluby wyrzucały je na piłkarzy z zagranicy. Na przełomie wieków Bayer płacił 8,5 mln euro za Francę, Hertha 7,6 mln euro za Aleksa Alvesa, Kaiserslautern 4 mln za Lincolna. To do dziś transferowe rekordy tych klubów. Tubylcy stanowili wtedy 40 proc. zatrudnionych w Bundeslidze.

Wtedy niemiecki futbol nawiedziła seria katastrof.

Reprezentacja padła na kolana w 2000 r., gdy mistrzostwa Europy zakończyła na ostatnim miejscu w grupie. Erich Ribbeck zabrał do Belgii i Holandii oldbojów, w kadrze zmieścił jednego młodzieżowca (20-letniego Sebastiana Deislera), liderami byli 32-letni Oliver Bierhoff i 39-letni Lothar Matthäus.

Kluby nawiedziła apokalipsa dwa lata później, gdy koncern Kircha zbankrutował i zmusił je do wyprzedaży zagranicznych gwiazd. O szkolenie nikt nie dbał, futbolowi groziła trwała zapaść.

Federacja wymusiła wtedy na klubach pierwszo- i drugoligowych budowę nowoczesnych akademii, z naturalnymi i sztucznymi boiskami oraz wykwalifikowanymi trenerami młodzieży. Gdy zadbała o przyszłość, wystarała się o mundial. Dzięki imprezie z 2006 r. w stadiony zainwestowano 1,4 mld euro.

Każdy chce być jak Niemcy

- Karnet na trybunie stojącej Allianz Arena kosztuje 120 euro. Gdybyśmy sprzedawali je za 350, zarobilibyśmy 2,3 mln więcej. Ale dla Bayernu to żadne pieniądze, a dla naszych fanów różnica między 120 a 350 jest bardzo duża - mówił niedawno szef Bawarczyków Uli Hoeness. Tanie bilety to jeden z fundamentów sukcesu Bundesligi dbającej o wizerunek najbardziej przyjaznej kibicom na świecie. Zewnętrzni inwestorzy mogą przejąć maksymalnie 49 proc. udziałów. Zespołom nie grozi los Portsmouth i Málagi, które zostały porzucone przez zagranicznych właścicieli.

Chyba nigdzie futbolu nie zreformowano tak kompleksowo. Włosi i Hiszpanie w większości rozgrywają mecze na starych stadionach, kluby mają setki milionów euro długów. Na Wyspach potentaci przynoszą straty, piłkarze mogący występować w reprezentacji Anglii są w mniejszości, na dodatek Premier League stała się rozrywką dla elit. Najtańszy karnet na Arsenal kosztuje 1 tys. euro

Liga niemiecka zajmuje dziś trzecie miejsce w rankingu UEFA, za rok może wyprzedzić drugą - angielską. Dyrektorzy sportowi klubów nie muszą już rywalizować o piłkarzy z beniaminkami Premier League, bo szkolą lepszych. 64 proc. piłkarzy Bundesligi zostało wychowanych przez tamtejsze kluby.

Fundusze na transfery też są. Od następnego sezonu za prawa do transmisji telewizje będą płaciły Bundeslidze 700 mln euro za sezon. O połowę więcej niż poprzednio. To wciąż mniej niż Serie A (1 mld euro) i zdecydowanie mniej od Premier League (2,2 mld). Szef niemieckiej ligi Christian Seifert mówił wczoraj "Guardianowi", że pod tym względem jego firma nigdy wyspiarzy nie dogoni. Anglicy stworzyli rozgrywki globalne, same stacje zagraniczne płacą im 780 mln euro za sezon. Kluby Bundesligi dostają 10 razy mniej. Dziś to jednak Anglicy zazdroszczą Niemcom.

"Dlaczego nie możemy być tacy jak Niemcy? Przegrywamy od polityki po piłkę nożną" - pytał niedawno na okładce lewicowy tygodnik "New Statesman".

52,5 mln euro

Tyle zysku przyniosły w sumie kluby Bundesligi w sezonie 2010/11. Ekipy angielskiej Premier League miały 425 mln euro straty

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.