Liga Mistrzów. Juergen Kloppinho. Teraz on jest wyjątkowy

Dwukrotnie pojedynkował się w tej edycji Ligi Mistrzów z Jose Mourinho, dwukrotnie go pokonał. Aż awansował z Borussią do sobotniego finału i odebrał mu sławę pierwszego uwodziciela wśród europejskich trenerów. Relacja Z Czuba i na żywo z meczu w sobotę od 20.45 na Sport.pl i w aplikacji Sport.pl Live.

Najbardziej niesamowite chwile futbolowej wiosny 2013 przypominają, jak często nie sposób odróżnić trenerskiego arcydzieła od przypadku.

Bo przecież to było arcydzieło. W 86. minucie Borussia przegrywała z Malagą, kiedy Jürgen Klopp wykonał ruch pozornie absurdalny - odwołał z boiska rozgrywającego Gündogana, wpuścił obrońcę Hummelsa. Potrzebujesz strzelić dwa gole i zabezpieczasz tyły? A jednak. Silny środek pola był już zbędny - brakowało czasu na wyrafinowane kombinacje. Hummels jako obrońca przerzucający piłkę pod bramkę rywala był natomiast idealny - słynie z precyzyjnego podania. No i stojący dotąd w centrum defensywy Santana, potężny w walce powietrznej, mógł popędzić do ataku.

Zadziałało fantastycznie. Pierwsza bramka wzięła się z długiego przerzutu Hummelsa. Drugą zdobył Santana.

Ale Santana zdobył ją dzięki kardynalnej pomyłce sędziego. Bez przypadku nie byłoby arcydzieła. Nie byłoby czterech goli Lewandowskiego wbitych Realowi. Nie byłoby awansu do finału. Nie byłoby tych wszystkich wywiadów, dzięki którym świat odkrywa w Kloppie charyzmatycznego innowatora i obwołuje go największym

objawieniem trenerskim sezonu.

Mourinho przeżył dokładnie to samo. Też w sezonie założycielskim dla swojego mitu, też wiosną w LM. Gdyby w roku 2004 arbiter nie anulował w 1/8 finału prawidłowego gola Manchesteru Utd, to być może piłkarze Porto by tamten dwumecz przegrali i stracili szansę na sensacyjne wzięcie trofeum, a ich trener został w ojczyźnie i długo czekał - lub nie doczekał - posad w Chelsea, Interze, Realu.

Klopp reżyseruje remake tamtej opowieści, tyle że bardziej spektakularny, z oszałamiającymi efektami specjalnymi. Porto korzystało ze słabości faworytów lub ich wymijało, Borussia rozszarpywała największych już jesienią, gdy wpadła w grupę śmierci z Realem, Manchesterem City i Ajaksem.

W jej stylu gry widzimy, że dla dortmundzkiego trenera, jak dla Mourinho, punktem krytycznym jest reakcja drużyny na odzyskanie lub utratę piłki. Kto płynniej i szybciej przechodzi z obrony do ataku i z ataku do obrony, ten wygrywa. Dlatego piłkarzom trzeba wpoić nawyk agresywnego pressingu na połowie przeciwnika - skoro wszystko rozstrzyga się w ułamkach sekund, niech przebywają raczej w pobliżu jego bramki. Dlatego trzeba ich wytrenować na atletyczne monstra, które wtedy, kiedy powinny wydawać ostatnie tchnienie, z pasją pożerają jeszcze jeden przebiegnięty kilometr. Do tego ostatniego Klopp zachęcał obietnicą dłuższych wakacji. Odwdzięczał się za rekordowe dystanse pokonywane przez całą drużynę w meczach Bundesligi.

Ale Niemiec nie uwodziłby tak skutecznie, gdyby nie łączył z Mourinho - z dawnym Mourinho, w obecnym wyczuwamy głównie potworny stres i wściekłość - innych zalet. Pożądanych przez współczesność, która może szanować konkretny efekt pracy, ale nie wynagrodzi jej całodobową medialną ekscytacją, jeśli nie zostanie zapakowana w show. Szarpiący za serce show.

Klopp w trakcie meczów płonie rozgestykulowany przy linii bocznej, z popisowym zderzeniem się "klata o klatę" z asystentem po strzeleniu gola. Między meczami czaruje słowami. O synchronizacji ruchów piłkarzy: "Obejrzałem film o perkusiście, który poszczególne sekwencje potrafi powtarzać do 1600 razy. Potem już nie myśli, gdy ma je wykonać, tylko po prostu gra". O relacjach z piłkarzami: "Oni są moimi przyjaciółmi, ale ja nie jestem ich przyjacielem". O wymaganiach minimum: "Nie da się zwyciężać bez cierpienia, dlatego żądam, by każdy na boisku szukał swoich granic. Mówi się, że dobry koń skacze tak wysoko, jak potrzebuje. Ja tłumaczę moim ludziom, że naprawdę dobry skacze tak wysoko, jak może". Do sędziego liniowego (rozjuszony, zapłacił grzywnę): "Na ile błędów zezwalają ci przepisy? Jeśli na 15, to został ci jeszcze jeden". O transferze Shinjiego Kagawy: "Płakaliśmy wtuleni w siebie przez 20 minut, kiedy odszedł". O potędze Barcelony - to z najnowszych, wtorkowych wyznań dla "Guardiana" - "Z 5686. gola cieszą się, jakby strzelili pierwszego. Pokazuję te zdjęcia piłkarzom, bo to właśnie powinni czuć. Aż do śmierci".

Niemiecki trener sprawia, że współczesna

historia Borussii jest pisana emocjami, w przeciwieństwie np. do monachijskiego Bayernu, grupy wyniosłych, wykonujących wyroki na zimno wyczynowców. To też oglądaliśmy u Mourinho - budowanie więzi z piłkarzami, by chcieli za guru umrzeć, wynoszenie ich na wyższy poziom energetyczny, wywieranie presji na arbitrach i rywalach, świadome prowokowanie trenerów zaczepnymi konferencjami prasowymi. Co znamienne, akurat Kloppowi Portugalczyk nie wydał werbalnej wojny przed żadnym z czterech meczów upływającego sezonu. Jakby czuł, że akurat z nim - wyluzowanym (na Ligę Mistrzów zdejmuje obowiązkową bejsbolową czapeczkę i bluzę z kapturem, bo przepisy wymagają garnituru), dowcipnym, elokwentnym - może nie wygrać.

W rundzie grupowej Borussia pobiła Real u siebie, a w rewanżu Madryt ocalił remis w przedostatniej minucie. Półfinał przebiegał jeszcze przyjemniej, bo dortmundczycy właściwie rozstrzygnęli go już w pierwszym meczu (4:1). I Klopp znalazł się w dokładnie tym samym miejscu, do którego Mourinho dotarł wiosną 2004 r. Po sukcesach pomniejszych podbił największą scenę. Porozpychał się w Lidze Mistrzów pomimo haniebnie mizernego jak na standardy czołówki budżetu płacowego, stał się pupilkiem mediów, wystarczy, by skinął, a wielkie kluby rzucą mu kontrakt do stóp. Kontrakt, który byłby naturalnym następnym krokiem na ścieżce kariery.

Ale niemiecki trener nie skinie. Mourinho uciekł do Chelsea i przedstawił się tam jako "The Special One" ("Wyjątkowy"), jak zwykły menedżer, zmieniając firmę na bardziej renomowaną. Klopp stale powtarza, że klub piłkarski nie ma nic wspólnego z przedsiębiorstwem. Pracę w Borussii uważa za stan ducha. I nie widać, by bezlitosne utrzymywanie przezeń graczy na najwyższych obrotach wysysało z nich życie - metody Mourinho działają, jak dotąd, maksimum dwa sezony, potem albo odchodzi, albo zaczyna przegrywać. Dortmundczycy od lat wystrzeliwują wyżej i wyżej. Najpierw wrócili do europejskich pucharów, potem zapanowali w Bundeslidze, wreszcie wraz z Bayernem zawładnęli Ligą Mistrzów. A teoretycznie powinni omdlewać prędzej niż luksusowo obsadzone drużyny portugalskiego trenera - polegają na szokująco wąskiej kadrze, w której ewentualne luki na większości pozycji zasklepia jeden uniwersalny rezerwowy Kevin Grosskreutz.

Klopp zasadniczo pomylił się w jednym. - Jako piłkarz nie umiałem pokazać tego, co wymyśliłem. Talentu miałem na okręgówkę, głowę na Bundesligę. Wyszła z tego druga liga - westchnął kiedyś. Nieprawda. Głowę ma na seryjne wygrywanie z Mourinho i finał Ligi Mistrzów. Co najmniej.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.