O Ekstraklasie rozmowa z Jackiem Bednarzem. Nie bójmy się obcych. Rodzynki wyrastają przy gwiazdach

Nie jest winą obcokrajowców, że są siłą ekstraklasy. Kluby chętnie po nich sięgają, bo nasz rynek jest niezwykle płytki, a sukcesy potrzebne od zaraz. Nikt nie patrzy, co będzie za kilka lat. Brakuje cierpliwości - mówi były piłkarz, a później dyrektor sportowy Legii i Wisły

Wicemistrzem Śląsk, Arka za burtą, Jagiellonia w pucharach - ostatnia kolejka Ekstraklasy ?

Przemysław Iwańczyk: Piłkarska Polska się podzieliła. Jedni przekonują, że liga jest coraz słabsza, inni są przekonani, że niewielkie różnice w tabeli świadczą o rosnącym poziomie.

Jacek Bednarz: Jedni i drudzy mają rację. Są słabe mecze i świetne widowiska. Łączy je to, że wszystkie są tak samo zacięte. Mnie wyrównanie sił w lidze wydaje się dużym zbiegiem okoliczności. Dzięki temu mamy nowe zjawisko - dotychczas dominowało kilka zespołów, a reszta biła się o nic. Teraz do tuzów, takich jak Legia, Wisła, Lech dołączyły Jagiellonia, czy Lechia, a nawet GKS Bełchatów. O Śląsku mówię na końcu, bo nie wierzyłem, że drużyna ta wydźwignie się aż tak wysoko.

Powody takiej zmiany? Także ekonomia - przed laty kilka klubów biło rywali większymi budżetami, teraz różnice są niewielkie, prawie każdy ma szansę zbudować przyzwoity zespół.

Poprosiłem trenera kadry Franciszka Smudę o wytypowanie najlepszej jedenastki ligi. Miał duży problem, bo nie widział w niej zbyt wielu Polaków.

- Nie jest winą obcokrajowców, że są siłą ekstraklasy. Kluby chętnie po nich sięgają, bo nasz rynek jest niezwykle płytki, a sukcesy potrzebne od zaraz. Nikt nie patrzy, co będzie za kilka lat, kiedy na przykład skończą się pieniądze na dobrych obcokrajowców, a młodzieży zabraknie. Działaczom brakuje cierpliwości i godzenia się z tym, że drogą do zbudowania drużyny są i zwycięstwa, i porażki. W Polsce szuka się rozwiązań tymczasowych, bo na razie rodzimi gracze wysokiego poziomu nie gwarantują.

Są i dobre strony takiego napływu zagranicznych piłkarzy i ich dominującej roli w lidze. Nasza młodzież, walcząc o miejsce w składzie, rywalizuje, zostają faktycznie najlepsi. Może dzięki temu doczekamy się wybitnego piłkarza. Rodzynki wyrastające ponad przeciętność motywują się do pracy, grają jeszcze lepiej. W Wiśle na przykład, żeby mógł zagrać ktoś z Polski, musi być lepszy od sprowadzonych obcokrajowców. Łukasz Garguła nie może przecież znaleźć sobie miejsca po kontuzji, ale już Radosław Sobolewski czy Patryk Małecki, który, nie wiem czemu, nie gra w reprezentacji, wygrywają walkę o miejsce w składzie. Patryk wchodził do składu kosztem Andraża Kirma, Garguły czy Rafała Boguskiego. To jest rywalizacja, która go napędza, czyni go lepszym piłkarzem.

Komu przyznałby pan tytuł piłkarza sezonu?

- Mimo wszystko dobrze, żeby był nim Polak. Chyba jednak Małecki. Poradził sobie w drużynie, która została mistrzem, gdzie konkurencja była bardzo silna. Mimo chwilowego kryzysu, odbił się jak cały zespół. Był istotnym elementem tej układanki, bo podporządkował się interesom drużyny. Mimo że jest przecież wielkim indywidualistą. W Wiśle umiejętnie ten indywidualizm przełożył na postawę zespołu.

Wyróżniał się Grzegorz Sandomierski z Jagiellonii, który rokuje na dobrego bramkarza, stabilnie gra wreszcie Jakub Rzeźniczak. Spoza Polaków klasowym graczem stał się Kirm. Właściwie przy nim należałoby powtórzyć słowa uzasadnienia przy wyborze Małeckiego. Ten chłopak rozumie pojęcie team spirit, choć pracuje solidnie na swoje nazwisko.

Objawieniem rundy jest oczywiście Maor Melikson, wyróżniłbym także innego obcokrajowca, Mariana Kelemena, bramkarza Śląska.

A odkrycie? Był ktoś na tyle perspektywiczny, by pragnął go każdy zespół?

- Małeckiego chciałby każdy, ale jego akurat znają już wszyscy. Podoba mi się Michał Żyro z Legii, jest niedoceniany, ale wierzę, że jego czas nadejdzie. Z ciekawością czekam na powrót do Legii Jakuba Koseckiego. Z młodych podobał mi się Tomasz Kupisz z Jagiellonii, jeden z najlepszych piłkarzy całego sezonu.

Po mistrzostwo sięgnęła Wisła. Dzięki obcokrajowcom, ale i dzięki spójnej polityce trenera i dyrektora sportowego.

- Ta współpraca to klucz. Ci ludzie, tak ważni w strukturze klubu, nie muszą się kochać, uwielbiać, zgadzać we wszystkim, ale na pewno nie mogą popadać w publiczne konflikty. Nigdy nie będzie dobrze, kiedy dyrektor chce wchodzić w rolę trenera i na odwrót. Nigdy nie wygra wariant, w którym porażka - tak jak sukces - nie jest wspólną sprawą wszystkich. To praca zespołowa, w której nie ma miejsca na chorą ambicję, pychę i arogancję. Kto zna korporacyjne wnętrza, wie, że niektórzy idą po trupach do celu. Nawet za cenę wyniku zespołu. I być może to jest problem w klubie, na przykład Legii.

Na miejscu właściciela klubu Mariusza Waltera zwolniłby pan Skorżę. Jego poprzednik Jan Urban w pierwszym sezonie pracy osiągnął taki sam wynik i dostał szansę.

- Okoliczności obu sezonów są inne. Za Urbana Legia była tylko drugą siłą za Wisłą, nie dała się dogonić Lechowi i wygrała Puchar Polski, wyszarpując go krakowianom w finale, dzieląc się z nimi trofeami. I to był sukces.

Obecny sezon jest dziwny, bo oczekiwania były wielkie, jakość drużyny też była inna. Odkąd przyszedł Maciej, Legia nie grała dobrze aż do finału w Bydgoszczy, kiedy pokonała przeżywającego gigantyczne kłopoty Lecha. Finisz Legia miała mocny, bo wraz ze zdobyciem Pucharu Polski z drużyny wyszło napięcie. Zawodnicy być może uznali, że jeśli przegrają, nic się nie stanie, bo swoje już zrobili. Zadałbym trenerowi Legii pytanie: czemu jego ludzie grali tak nierówno, czemu przegrywali wygrane mecze? A później zastanowiłbym się, czy to właściwy szkoleniowiec do tego klubu.

Na trenera sezonu wybrał pan Oresta Lenczyka, który być może nie zostanie we Wrocławiu na kolejny sezon.

- Mogę składać gratulacje trenerowi Robertowi Maaskantowi, który wziął rozsypaną drużynę, wyciągnął wnioski i zdobył mistrzostwo, ale trenerowi Lenczykowi należy przyznać nagrodę specjalną. Dokonał rzeczy fenomenalnej, tworząc zespół świetnie przygotowany fizycznie, paczkę chłopaków, która wie, czego chce. Grającą pół-ofensywnie, nieczyhającą jedynie na kontrę. Trudno im strzelić gola, ciężko nawet wbić się w jej pole karne. Śląsk ma wreszcie umiejętność strzelania jednego gola więcej niż rywal, ma piłkarzy, którzy potrafią zadać ostateczny cios - Przemysława Kaźmierczaka czy Sebastiana Milę. Nie ma tam gwiazd, każdy ma zadania, wszyscy trzymają poziom, więc mało kto się wyróżnia. To jest przykład prawdziwego zespołu.

Michał Probierz, który dotarł z Jagiellonią do podium, ale przegrał mistrzostwo, to polska nadzieja na selekcjonera czy może przereklamowany trener?

- Nadzieja. Michał nauczył się wykorzystywać w praktyce doświadczenie, które zdobył na boisku. Wielu piłkarzy, którzy zostawali szkoleniowcami, ma z tym wielki problem. Dobry trener nie może patrzeć na drużynę z perspektywy piłkarza, nie może oczekiwać od zespołu, by robił to samo, co trener kilka lat temu. Michał wie, jak smakuje szatnia, rozmawia z piłkarzami w sposób klarowny, mimo że wielu z nich to niełatwi podwładni.

A czy Jagiellonia nie sprostała zadaniu właśnie przez konflikt trenera z Tomaszem Frankowskim?

- Michał zrobił z tą drużyną więcej, niż było ją na to stać. Mam na myśli zwłaszcza poprzedni sezon, kiedy utrzymał Jagiellonię mimo ujemnych punktów. Nie byłem zaskoczony, że ich wiosna była słabsza, tam nie ma ludzi, by sięgać po najwyższe cele. Do tego się dorasta, trzeba mieć charyzmę. Michał ma, drużynie na razie tego brakuje. Trzeba też umieć wygrywać na wyjazdach, nie tylko na własnym boisku, no i wzmocnić ten zespół. Z ludzi, których miał, wyciągnął absolutnie maksa. W ich sytuacji należało wykorzystać dogodną pozycję po jesieni oraz to, że za łby wzięło się kilka zespołów z czołówki. Nie potrafili, bynajmniej nie z powodu trenera. Jeśli Tomasz Frankowski, człowiek, który jest centralną postacią zespołu, nie strzela rzutów karnych, zaczyna więcej mówić, niż grać, zostaje trenerem kadry, też byłbym rozczarowany na miejscu trenera. Marcin Burkhardt też nie dodał Jagiellonii jakości, niezbyt mocne transfery również.

Kto pana rozczarował?

- O wiele więcej spodziewałem się po Legii, choć trener i jego zespół uratował twarz Pucharem Polski. Wysokie miejsce w lidze było splotem szczęśliwych wypadków, więc mnie taki sukces by nie cieszył.

Największym rozczarowaniem jest jednak Lech, który pięknie grał w pucharach, a w lidze stawał się dramatycznie innym zespołem. Jesienią można było się jeszcze bronić, że występy w Europie wpłynęły na postawę w ekstraklasie, ale już wiosny poznaniaków nic nie usprawiedliwia. W finale Pucharu Polski, mimo że ułożyło się im spotkanie, oddali trofeum Legii. Miałem wrażenie, jakby piłkarze chcieli zwolnić trenera, który miał interpersonalne problemy z piłkarzami. Nie wiem, jak można było nie znaleźć wspólnego języka z Semirem Stiliciem, centralną postacią Lecha. Oczywiście trudno dzieli się ludzi na równych i równiejszych, ale akurat w futbolu trzeba umiejętnie obsadzać role, na boisku należy od tej reguły odstąpić. Niewykorzystanie takiego piłkarza, brak pomysłu na niego, kombinacje ze składem nie pomogły Hiszpanowi. Ani razu po wodzą Bakero Lech nie zagrał tak, bym powiedział: super, to jest to! Mam wrażenie, że tymi błędami Bakero przesądził o swoim losie.

Jakie szanse daje pan Wiśle na awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów?

- Niezbyt duże, co nie znaczy, że krakowianie nie mają ich wcale. Warunek podstawowy to przyjście piłkarzy lepszych od tych, którzy sięgnęli po mistrzostwo. Mam na myśli przede wszystkim obronę, konieczny też jest napastnik, przynajmniej tej samej klasy co Cwietan Genkow. Przy dużym szczęściu, bardzo dobrym przygotowaniu szanse te wzrosną, ale w tej chwili są one umiarkowanie średnie.

Koniec postawionej na głowie Ekstraklasy ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.