Piłka nożna. Komu pała dzięcielina

Śledczy zapewne dopiero wylustrują, że Cupiał z Walterem i cała reszta wywodzą się z wiadomych kręgów, na razie musimy poprzestać na smutnej konstatacji, że właściciele klubów przeszli na pozycje skrajnie niepatriotyczne. Polski kopacz jeszcze nie czuje się mniejszością we własnej lidze, systemami kwotowymi jego bytu na razie ratować nie trzeba, ale pierwsze konsekwencje dyskryminacji ze względu na pochodzenie odczuwa - tzw. ekstraklasa zatrudnia blisko 150 obcojęzycznych i wystarczy jej wynająć ze dwa następne tuziny, by była w stanie zaserwować nam kolejkę do ostatniego kopnięcia zagraniczną.

Trenerów żadne skrupuły od wynaradawiania boisk nie odwiodą, zwłaszcza że i wśród nich przybywa cudzoziemców, a modę dyktują potentaci. Panująca od ponad dekady Wisła Kraków tak dalece wypięła się na ojczyznę, że obcym powierzyła prowadzenie drużyny (trener Maaskant z kosmopolitycznej Holandii), oddała władzę nad transferami (dyrektor Valckx z tej samej ziemi zatrutej liberalizmem), zezwoliła zimą wyprzedawać rodzime dobra (Brożkowie, Pawełek) i trwonić narodowy majątek na masowy import (pięciu nowych graczy, w tym jeden Izraelita). Jawna prowokacja. I wymierzona w najwierniejszych, jak się sami reklamują, wyznawców z trybun, którzy w trakcie derbów lubią wyryczeć z głębokości: "Zawsze nad wami, pierd... Żydami". Czy po ewentualnym zwycięskim golu Maora Meliksona wyskandują mu właśnie to podziękowanie, pamiętając o wyroku sędzi z Krakowa, która nie usłyszała w nim przestępstwa ze względu na stuletnią "tradycję rywalizacji sportowej łączonej z antagonizmami o charakterze wyznaniowym i narodowościowym"?

Od ciekawostek wokółboiskowych się zaroi, ale szczególnie intrygująco eksperyment powinien przebiegać na boisku. Oto nasz bezdyskusyjnie najpotężniejszy współczesny klub podejmuje strategiczną decyzję o wypaleniu wszystkiego, co polskie, uznając, że do poważnego sportu nie nadaje się ani polski kopacz, ani polski trener, ani polski dyrektor. Ostał się tylko swojski prezes sabotażysta, który bez skrępowania opowiada o wykrzywieniu ligowego rynku - nakłaniającego chuderlawych polskich graczy do wyłudzania tłustych pensji, niedostrzegającego ich postępującego sportowego upośledzenia, dającego się okradać transferowym pośrednikom. Tezy dość oczywiste, od lat lansowane m.in. na łamach wiernej swym polskojęzycznym ideałom "Gazety", ale przekładane na twarde fakty przez dysponującego realną władzą szefa czołowego klubu uderzają z siłą rewolucji.

Rewolucji ogarniającej całą ligę. I wcale nie wzniecił jej wyłącznie finansowy kryzys, który użyźnił nasze murawy w finansową ziemię obiecaną nawet dla wyczynowców z Holandii czy Portugalii. Przełom dokonał się też w jaźniach klubowych zarządców od zawsze przyjmujących każdy towar przywleczony przez agentów - sprowadzających kopaczy znikąd, o przeszłości ewidentnie sfałszowanej i/lub niedającej się sprawdzić, tak zdeprawowanych luksusowymi poborami, że nawet nie próbowali udawać, iż zajmują się robotą bądź co bądź fizyczną.

Aż tu nagle prezesi zaczęli sprowadzać okazy dotąd u nas niewidywane - piłkarzy, którzy gdzieś już strzelali gole (i to ogniem ciągłym!), regularnie zapraszanych do reprezentacji krajów. Dysponujących CV z konkretnym zawodowym dorobkiem. Zajechali do nas lider tabeli strzelców ligi czeskiej, król strzelców ligi łotewskiej, wicekról strzelców ligi łotewskiej, wicekról strzelców ligi litewskiej, król strzelców ligi białoruskiej, król strzelców bułgarskiej, król strzelców ligi boliwijskiej, zajechali gracze kadr narodowych z kilkudziesięciomeczowym niekiedy stażem oraz piłkarze młodzieżówek.

Niezapomnianych doznań oczywiście nie gwarantują, pochodzą z nacji futbolowo nierozwiniętych - król strzelców to nie wszędzie brzmi dumnie, zdążyliśmy się już rozczarować przecież Povilasem Luksysem, na Litwie aż trzykrotnie najskuteczniejszym w sezonie, a z Bytomia prędko przepędzonym. Mamy jednak powody przypuszczać, że ściągnięci najemnicy naprawdę lubią trenować i grać, mają prawdziwe ambicje sportowe, w polskiej drużynie szczerze pragną odbić się od ściany wschodniej i wyruszyć w lepszy świat. Gdyby nasza liga stała się popularnym kanałem przerzutowym na Zachód, nie byłoby dla niej źle, może wreszcie ktoś poza Lechem podokazywałby w europejskich pucharach. Piruety Rudnevsa, Kriwca i Stilicia wyglądały obiecująco.

Na sąsiedniej stronie "Gazety" Antoni Piechniczek utrzymuje co prawda, że prezesi wciąż chodzą na pasku menedżerów, ale jego uwagi potraktujmy jak uroczą krotochwilę z myszką - na jego podbeskidzkiej hacjendzie czas płynie wolniej albo wcale, Piechniczek nigdy nie komentuje, jak wiadomo, teraźniejszości, Piechniczek komentuje wyłącznie przeszłość, i to mgliście odległą, którą już tylko on pamięta. W tzw. realu prezesi na agenturalnym doradztwie właśnie polegać przestają, zresztą ich transferowej taktyki często nie poprzedza wyrafinowana wizja - zwyczajnie biorą tych, których kompetencje zweryfikowały inne rynki. Biorą masowo, dlatego w najbliższych tygodniach zetkniemy się z bezprecedensowym. Jeśli wspaniałą formą nie wystrzeli Polonia Warszawa, możemy przeżyć pierwszą ligową wiosnę bez choćby jednej rodzimej gwiazdy, przywykniemy do pomeczowych wywiadów w językach zagranicznych, tłumacze wreszcie przełożą zgrabnie na obcy, że rywale "postawili twarde warunki", "zawiesili wysoko poprzeczkę" lub "mecz im się ułożył".

Tak, jeśli pominąć rezerwat na Konwiktorskiej, nasi zostali do nogi wycięci ze szczytów listy płac, wielu grozi bezrobocie, chyba żadnej innej branży w takim stopniu nie zagarnęli cudzoziemcy. Wyobraźcie sobie, że głównie obcokrajowców zatrudniają renomowane kancelarie prawnicze, że najlepsze posady wzięli też zagraniczni informatycy, hydraulicy i murarze, a dostrzeżecie doniosłość chwili. Co więcej, shopping, jeśli wolno mi użyć światowego języka, trwa, obcy nadciągają każdego dnia, zbliżamy się do nasycenia 40-procentowego. Taką wartość osiągnie wkrótce zagraniczny odsetek w ligowych kadrach, co w europejskim rankingu umieści nas prawdopodobnie na siódmym miejscu, za Cyprem, Grecją, Portugalią, Szkocją, Belgią i Szwajcarią - Polaków w tym gronie wyróżnia to, że się rozmnożyli do imponujących 38 mln, więc zasoby ludzkie teoretycznie są.

Jeśli obcy dadzą sukces (najintensywniej importują najmocniejsze Wisła, Legia i Jagiellonia oraz najsłabsze Cracovia, Arka i Widzew), to jesienią staniemy się prawdopodobnie w promowaniu futbolowego multikulti europejskim liderem. Pieniędzy przybywa, działacze przejrzeli na oczy, nic nie przeszkadza, by zapraszać kolejnych gości na te pola malowane zbożem rozmaitem, wyzłacane pszenicą i posrebrzane żytem, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała. Wiedzą to już także w drugiej (zwanej pierwszą) lidze - pokaźne grupki imigrantów przygarnęły Bogdanka Łęczna i Flota Świnoujście, inni też nie próżnują, całkiem zamknięte na świat pozostały już tylko Dolcan Ząbki, GKP Gorzów Wlkp., GKS Katowice i Warta Poznań. Czasami dzieją się tam historie nieodparcie wzruszające - prześledźcie, jak nigeryjski właściciel pięknego sienkiewiczowskiego imienia Longinus Uwakwe rozpoczął zwiedzanie naszych ziem od znanego węzła komunikacyjnego (KKS Koluszki), przenosił się do Sandecji Nowy Sącz, podpisywał umowę z Kolejarzem Stróże.

Cudzoziemcy coraz częściej kopią również na głębokiej, jeszcze niższej ligowo prowincji (co np. w koszykówce jest zabronione). Kibice Tura Turek czy Polonii Słubice podziwiają talent tabuna Brazylijczyków, w Nowym Tomyślu rozwija się talent Abrahama Loligi z Burkina Faso, Motor Lublin zacieśnia więzy z Ukrainą - sprowadził stamtąd aż ośmiu graczy. Ostatnią poważną instytucją obsadzoną w całości po polsku, która mężnie opiera się obcym wpływom, pozostał PZPN, wierny zwłaszcza swemu autorskiemu bezsystemowi szkolenia. Dzięki temu po raz pierwszy wypada ogłosić, że działacze otworzyli nasz futbol na świat.

Więcej o:
Copyright © Agora SA