Członek zarządu Odry Wodzisław: Polska piłka to kabaret

- W naszym futbolu liczą się: stanowisko, dobra pensja i opowiadanie właścicielom klubu, że inaczej się nie da. Byle dorwać się do władzy i trwać. A ja pokazałem, że potrafię i nikt już chyba nie wyśmiewa się z ?piekarza spod czeskiej granicy? - mówi Dariusz Kozielski, członek zarządu Odry Wodzisław.

Przedstawiciel Odry jest w środowisku piłkarskim nową postacią. Z anonimowego biznesmena szybko stał się jednak rozpoznawalnym działaczem. W rozmowie z "Gazetą" prezentuje swoje spojrzenie na futbol w krajowym wydaniu. Jego zespół zagra w niedzielę superważny mecz w Chorzowie. To będzie ciekawe spotkanie - Ruch walczy o puchary, Odra walczy o ligę. Nikt nie odpuści.

Cały czas uparcie Pan powtarza, że w Polsce na piłce nożnej nikt nie chce zarabiać. Jak Pan sądzi, dlaczego?

- To oczywiste. Wszystkim chodzi o to, by dostać się do koryta, wziąć pensję w wysokości kilkunastu tysięcy, a dobro klubu mieć gdzieś. Najważniejsza jest funkcja, pieniądze i opowiadanie właścicielom klubu, że inaczej się nie da. To tak samo jakby zapytać, czy kandydat na posła idzie do sejmu, żeby zrobić coś pożytecznego.

Pan udowodnił, że jednak można być piłkarskim działaczem za darmo.

- Tak, tylko że moją kandydaturę forsowano w Odrze dobre trzy lata. Dopiero jak się im paliło pod d... ze szkoleniem młodzieży, to podpisano umowę z moją akademią. Teraz jeszcze nałożyła się na to beznadziejna sytuacja pierwszej drużyny po jesieni. Pewnie więc pomyśleli: "Wpuście Kozielskiego, a będzie na kogo zwalić".

Warto zatrudniać w klubach dyrektora sportowego?

- Po co? Chyba tylko, żeby zarząd miał alibi (śmiech). Dopóki kluby nie będą funkcjonować tak jak firmy, a wszyscy pracownicy nie będą brali odpowiedzialności, to blado widzę ten nasz futbol.

Skąd to Pańskie przekonanie, że pieniądze w polskiej piłce są marnotrawione?

- Najzamożniejsze kluby w ekstraklasie mają budżety po około 50 milionów złotych. Niech mi Pan powie, na co oni wydają tyle kasy?! Załóżmy, że ten najdroższy piłkarz zarabia 300 tys. euro rocznie z podatkami. Dziesięciu przecież takich drogich nie mają. Choćby na płace przeznaczyli pięć mln euro, to co się dzieje z resztą pieniędzy?... I tak jest we wszystkich klubach, może poza Lechem, gdzie wiem, że Rutkowski wydawał własne pieniądze na Amicę, nieraz się pewnie sparzył i dlatego dziś w Poznaniu naprawdę robi potęgę. Pozostali biorą udział w kabarecie. Weźmy Górnik Zabrze. Pokupowali piłkarzy za pięć milionów złotych i gdzie teraz są? To, co my robimy w Wodzisławiu za 10 milionów, to majstersztyk!

Wkrótce może się skończyć.

- Właśnie wróciłem z pielgrzymki do Rzymu. Pojechałem podziękować za to, że Odra tak ładnie gra i pomodlić się o utrzymanie. Jak się nie uda, to też trzeba będzie żyć. Moim zdaniem prawdopodobieństwo tego, że plan się powiedzie wzrosło o 50 procent. A ja się nawet cieszę, że drużyny z ogona tabeli mocno wzięły się wiosną do roboty. Niech jest ciekawie. Inna sprawa, że jako kibic trzeba mieć do tego stalowe nerwy.

Do dziś zastanawiam się, w jaki sposób Pan jako nowicjusz w branży opędził się od piłkarskich menedżerów?

- Rozmawiałem tylko z tymi poważnymi. To małe środowisko, gdzie praktycznie wszyscy się znają. Pewnie szybko wyrobili sobie o mnie zdanie i już wiedzą, że nie wchodzę w żadne układy. Chyba to mnie "ocaliło".

Powie Pan z pełnym przekonaniem, że racjonalnie wydał środki na transfery?

- Podam prosty przykład. Menedżer Vladimira Milenkovicia zażyczył sobie 25 tys. euro prowizji, a piłkarz za sam tylko podpis chciał dostać 10 tys. euro. Nie zgodziłem się ani na jedno, ani na drugie. I dlatego go u nas nie ma. W Bytomiu podobnie jak u nas się nie przelewa, a ktoś jednak tę ofertę zaakceptował. Pewnie wszyscy liczyli, że zawodnik będzie wzmocnieniem, a tymczasem wcale nie gra. Ma pan gotową odpowiedź.

Plotka głosi, że jeśli Odra się utrzyma, to agent Mauro Cantoro zgarnie 50 tys. euro.

- To nieprawda. Tylko jeśli przedłużymy umowę z Cantoro, to jego menedżer ma szansę na prowizję. Ale jest to maksymalnie dwa tys. euro.

Podobno ma Pan nowe hobby. Jeździ Pan po kraju i spotyka się z właścicielami klubów piłkarskich?

- Zawsze warto porozmawiać z tymi, którzy wydają własne pieniądze na futbol. A że są to otwarci ludzie, to godzą się na spotkanie ze mną.

Czego ciekawego można dowiedzieć się od Józefa Wojciechowskiego, który utopił w Polonii Warszawa ponad 50 mln złotych?

- Na przykład tego, czym się kierował, inwestując w swój klub. Mnie nie stać na tak kosztowne pomyłki. Nie chciałbym powielać czyichś błędów, dlatego po spotkaniu z nim jestem mądrzejszy o pewne doświadczenia.

Warto uczyć się na błędach?

- Zawsze. Pokazuje to chociażby postawa trenera Wieczorka. U nas wszystkich skłócił, wypieprzył Sławka Szarego, a w Gliwicach nabrał pokory.

Nadal chce Pan wejść w posiadanie akcji Odry?

- Na to raczej nie ma szans, bo Czesi się nie zgodzą. Moja najnowsza propozycja jest taka, bym w zamian za przejęcie zobowiązań stowarzyszenia i spłatę długu Połczyńskiego, dostał w zarządzanie 58 procent akcji. Formalnie nie ma co do tego przeszkód, a przynajmniej utoruje to drogę do rozmów z udziałowcami na temat wspólnej wizji klubu. Stowarzyszenie jest grupą rozumnych ludzi, którzy nie chcą sprzedać nikomu pakietu większościowego, bo wiedzą, że jak to zrobią, to resztą akcji będą mogli sobie tyłek podetrzeć i będzie ciągły konflikt.

Czesi twierdzą, że mają Odrę w sercu.

- A mnie się zdaje, że bardziej chcieliby ją mieć w kieszeni (śmiech). Według mnie idealną sprawą byłby w klubie rozdrobniony akcjonariat. I dajmy na to - wybór zarządu co rok, pełna odpowiedzialność za wynik sportowy i finansowy. Tylko kto na to pójdzie?

Ma Pan dalszy plan działania w Odrze?

- Nie wykluczam wniesienia moich obiektów do majątku spółki, podniesienia jej wartości, wreszcie pozyskania stadionu od miasta i jego rozbudowy. Co za problem, żeby tą inwestycją zajął się właśnie klub. Jasne, że łatwiej słać pisma do władz miasta z wiecznymi pretensjami niż wziąć sprawy w swoje ręce.

Jak Pan sobie to wyobraża?

- Dzisiaj ciężko nam skasować z biletów 100 tys. zł. Gdyby nasz stadion miał lepszy standard, moglibyśmy podnieść ceny wejściówek z 20 do 40 zł. Zakładając, że bylibyśmy w stanie zarobić z tego tytułu dwa mln zł rocznie, a miasto w zamian za utrzymanie obiektu zaoszczędziłoby drugie tyle, to uzbierałaby się fajna sumka. Jaki kłopot w tym, by następnie pożyczyć w banku 50 mln na 10 lat, a do tego pozyskać jeszcze środki z zewnątrz. Da się? Pewnie. Wystarczy chcieć. Ale wiadomo, że lepiej odbębnić szychtę bez zmartwień i jazda do domu. Ja pokazałem, że potrafię coś zrobić i nikt już chyba nie wyśmiewa się z "piekarza spod czeskiej granicy".

Mięcielowi zabraknie 26 minut do nowego kontraktu w Legii ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.