Costly w wywiadzie Staszewskiego: Lenczyk był jak diabeł i anioł. Przez niego chciałem uciekać z Polski

- Na początku Orest Lenczyk był straszny. Później zrozumiałem, że chciał mi pomóc - mówi Carlo Costly, były piłkarz GKS Bełachatów, w rozmowie z Sebastianem Staszewskim z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego"

To już 10 lat odkąd Carlo Costly pojawił się z zimnej Polsce. Przybysz z dalekiego Hondurasu okazał się nie tylko egzotyczną ciekawostką - był pierwszym piłkarzem w historii GKS Bełchatów, który pojechał na mistrzostwa świata. Mówiono o nim leń i bawidamek, popadał też w konflikty - jak ten, po którym Oresta Lenczyka oskarżono o rasizm. Teraz Costly ma 34 lata i wciąż zachwyca formą.

Sebastian Staszewski: Dzień dobry.

Carlo Costly: Cześć, cześć, co tam?

O, widzę, że pamięta pan jeszcze język polski. To i Polskę pewnie pan pamięta.

- Amigo, jak mógłbym zapomnieć? Z waszego kraju mam wiele fajnych wspomnień. Polacy to mili ludzie, Polska - przyjemne miejsce do życia. Jak słyszysz, nauczyłem się nawet języka. Nie tylko z tobą mógłbym pogadać, z dziewczyną też dałbym sobie radę, haha!

A co ze śniegiem? Do Bełchatowa przyleciał pan dziesięć lat temu, w styczniu...

- Nigdy tego nie zapomnę. Zima, śnieg. A w Puerto Cortés było ze 30 stopni! Nie tego się spodziewałem. Lubiłem nowe wyzwania, lubiłem ryzyko. Ale mróz, lód? Masakra! Nie raz podczas treningów przestawałem czuć palce. I u rąk, i u nóg. Normalnie zamarzały. To był chyba największy kłopot. Bo samo ćwiczenie w śniegu mi nie przeszkadzało. Dla Honduranina to duże przeżycie. Dziś mogę powiedzieć, że śnieg. kocham.

Pana start w Polsce nie był jednak łatwy. Pańscy koledzy z Bełchatowa mówili mi, że przesiadywał pan w mieszkaniu, godzinami rozmawiając z rodziną, nie integrował się z grupą, nie chciał uczyć języka.

- Po miesiącu chciałem uciekać do Hondurasu. Byłem zdesperowany. Do dziś dziękuję Bogu za dwie kwestie. Że pozwolił wynaleźć komputer, dzięki któremu mogłem komunikować się z familią i że pozwolił mi wytrzymać najtrudniejsze chwile. A co do kolegów, to ceniłem spokój. Faktycznie, nie trzymałem się z chłopakami. Dopiero po kilku tygodniach, chyba na zgrupowaniu w Niemczech, zaprzyjaźniłem się z młodym piłkarzem, Arturem Marciniakiem [dziś zawodnik Warty Poznań - przyp. aut.]. Mówił trochę po hiszpańsku.

W Polsce wszystko było guay, fajne?

- Pytasz czy nie miałem problemów?

Tak.

- Chcesz zapytać o trenera Lenczyka?

Zgadza się. W kwietniu 2009 roku wybuchła głośna sprawa oskarżeń działaczy GKS, którzy zarzucili Orestowi Lenczykowi rasizm. Rzekomo z tego powodu pan, a także Peruwiańczycy Alexandre Sánchez i Jhoel Herrera, nie otrzymywaliście szans. Było coś na rzeczy? Bo pojawiły się też sugestie, że działacze po prostu szukali pretekstu, aby rozwiązać umowę z Lenczykiem.

- Na początku Lenczyk zachowywał się strasznie. Był bardzo niemiły. Cały czas krzyczał, miał jakieś uwagi. Nie lubił mnie. To głównie przez niego chciałem wyjechać z Polski i wrócić do domu. Nie dawałem sobie z tym rady... Wtedy nie wiedziałem jednak, że Orest chciał mi pomóc. Dopiero później zrozumiałem, jaki miał plan. Ma dużą wiedzę, i chociaż jest trudnym człowiekiem, to moim zdaniem to najlepszy trener w Polsce. Myślałem, że to diabeł, a okazał się aniołem.

A co z rasizmem?

- Raz tylko miałem przypadek, który mnie zasmucił. Nie pamiętam z kim graliśmy, ale kibice zaczęli udawać małpy, krzyczeli "czarna, czarna". I rzucili we mnie bananem. Wtedy Lenczyk powiedział, że w tym spotkaniu już nie zagram, bo na stadionie są rasiści. Niestety, ale na świecie nie brakuje głupich ludzi. A przecież kolor i religia nie są ważne. Wszyscy jesteśmy tacy sami.

A co powie pan na zarzut, że był pan leniem?

- Słucham? Co za bzdury! Dziękuję Bogu, że zawsze dawał mi siłę, abym grał na maksa. Na treningach walczyłem za dwóch, nie opuściłem nawet jednych zajęć...

Mówił pan, że zaskoczył pana mróz. A poziom ekstraklasy?

- Był wysoki, dużo wyższy, niż w Hondurasie. Piłkarze byli wybiegani, mieli dobrą technikę. Polacy są mocni, szybcy i bardzo profesjonalni. Poza tym w Bełchatowie mieliśmy kilku świetnych grajków. Najlepszym był chyba Łukasz Garguła. Gra jeszcze w piłkę?

Tak, w Miedzi Legnica, w 1 lidze.

- Pamiętam, że odszedł do Wisły Kraków. To był piłkarz na poziomie reprezentacyjnym.

Pan też mógł trafić na Reymonta.

- Zgadza się, zimą 2009 roku. Strzelałem gola za golem i wzbudziłem zainteresowanie kilku klubów. Do mojego agenta zgłosiła się m.in. Wisła i przedstawiła konkretną ofertę. Rozmawialiśmy nawet z ludźmi z Bełchatowa, ale oni chcieli coraz więcej pieniędzy. Chyba liczyli na worki złota, haha! Szkoda, że GKS mnie nie sprzedał. Wisła była wtedy bardzo silna. Poza tym to był dobry czas na zmianę. Musiałem odejść, aby się rozwijać i oczywiście - aby więcej zarabiać. W końcu trafiłem do Birmingham.

A ile prawdy było w pogłoskach o ofertach, jakie pan wtedy miał otrzymać: z włoskiego Palermo, francuskiego Sochaux czy angielskiego Wigan?

- Oj, propozycji było bardzo dużo. I to nie tylko z Europy, ale i Azji. Najlepsza przyszła z Meksyku. I pod względem finansowym, i sportowym. Bo musisz wiedzieć, że tamtejsza liga jest bardzo mocna. Szybka, techniczna, konkurencja jest ogromna. W końcu trafiłem zresztą do Atlasu Guadalajara, dziękuję za to Bogu. Żałuję natomiast wyjazdu do Anglii.

Polscy piłkarze lubią się usprawiedliwiać: a to trener ich nie lubi, a to przyszedł nowy i ma swoich pupili. Pana nie lubił Szkot Alex McLeish?

- Prawda jest taka, że przyjechałem tam bez okresu przygotowawczego, w końcówce stycznia. Nie miałem czasu, by zgrać się z drużyną. A w Anglii to jak wyrok śmierci. W Birmingham zagrałem tylko osiem meczów i nie zdobyłem żadnej bramki. Żałosne.

Grał Pan w Ameryce Północnej (w Hondurasie, Meksyku i USA), w Europie (w Polsce, Anglii, Rumunii i Grecji) i Azji (w Chinach). Do zaliczenia zostały panu wciąż trzy kontynenty...

- Dziękuję Bogu, że dał mi okazję zwiedzić trochę świata. Myślę, że to jest prawdziwe coś! Nie da się ukryć - kiedyś chodziło o kasę. Grałem tam, gdzie płacili najlepiej. Dziś już nie gonię za pieniędzmi. Mieszkam w Hondurasie, walczę o obronę mistrzostwa. W Olimpii jestem najlepszym strzelcem, mam już dziewięć bramek. To niezły wynik, muszę więc porozmawiać z moim menadżerem. Może jednak coś mi jeszcze załatwi?

Który kraj wspomina pan najlepiej?

- Polskę!

Ale pan miły.

- Serio, serio! Najfajniejsza przygoda. I najdłuższa - trwała trzy lata. W Polsce widziałem wszystko, nawet zacząłem mówić w waszym języku. Tyle wspomnień: znajomi, śnieg, dziewczęta... No i kaszel, miałem go co chwila. Strasznie tęsknię za Polską. Gdyby z waszego kalendarza wyciąć miesiące zimowe i zostawić tylko te ciepłe, mógłbym tam nawet zamieszkać.

Zapraszam więc w odwiedziny...

- Jeśli tylko Bóg pozwoli. Chcę odwiedzić Bełchatów, Artura i chłopaków. Chętnie zajrzę też do hotelu w którym mieszkałem przez miesiąc. Wspomnienia wróciłyby w kilka sekund.

Ma pan 34 lata... Pańska łódź dobija do drugiego brzegu.

- Ludzie, aż tyle? Jestem zaskoczony! Czas płynie tak szybko. Mam jednak nadzieję, że Bóg da mi siłę, aby jeszcze chwilę pograć. Naprawdę lubię futbol. Ale wiem, że kiedyś będę musiał powiedzieć "stop". Dlatego z żoną zaczęliśmy kilka projektów. To coś, co nam się podoba i jest zdrowe. No i sprawa przyjemność. A to liczy się najbardziej.

Obserwuj Sebastiana Staszewskiego na Facebooku.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.