El. MŚ 2018. Był kelnerem, zbierał truskawki. Dziś gra w Ligue 1 i reprezentacji Polski. Igor Lewczuk spełnia swoje marzenia

Gdy był w wieku Arkadiusza Milika, Igor Lewczuk kelnerował w Sali Kongresowej i zbierał truskawki. Grał też w IV lidze za 300 zł miesięcznie, a poważną karierę zaczynał u boku podwożącego go na treningi Roberta Lewandowskiego. Dziś, podobnie jak gwiazda Bayernu Monachium, jest reprezentantem Polski. I marzy o grze w meczu z Czarnogórą (niedziela, 20.45, relacja na żywo w Sport.pl). - Jak mawiał trener Tarasiewicz, jestem "na grillu"! - mówi Sport.pl obrońca Girondins Bordeaux.

Zobacz, Jaro, już nie jesteś rekordzistą! - Lewczuk śmiał się, pokazując na wyświetlaczu telefonu wynik szalonej rywalizacji Legii Warszawa z Borussią Dortmund w Lidze Mistrzów. Jaro to Jaroslav Plašil, kapitan i żywa legenda Girondins Bordeaux, który czternaście lat temu wystąpił w równie zwariowanym meczu. Jego Monaco rozgromiło wówczas Deportivo La Coruna 8:3. - J'étais jeune, byłem wtedy młody - uśmiechnął się na wspomnienie z 2003 roku 35-letni Czech, najlepszy kompan Lewczuka. Nad Garonną obrońca reprezentacji Polski odnalazł nie tylko kolegów, ale i swoje miejsce na ziemi. Trafił do mocnej, zachodniej ligi. Gra w niej regularnie. I razem z Bordeaux walczy o europejskie puchary, aktualnie zajmując z drużyną szóste miejsce w tabeli Ligue1.

Plašil to nie największe spośród nazwisk w rodzinie Żyrondystów. W klubie nie brakuje legend: prezydentem do niedawna był ekscentryczny Jean-Louis Triaud, Jocelyn Gourvennec, trener, w 1999 roku wystąpił w finale Pucharu UEFA, a dyrektor sportowy Ulrich Ramé w granatowo-białych barwach rozegrał ponad 400 spotkań. W zespole są wciąż byli reprezentanci Francji, Jérémy Toulalan i Jérémy Ménez. - A mimo to ekipa jest szalenie sympatyczna. Grupa przyjęła mnie od razu. Nawet rywale w walce o miejsce w składzie. Bordeaux to klub rodziny. Chyba to sprawiło, że aklimatyzacja była szybka, jak pociąg TGV - mówi w rozmowie ze Sport.pl Lewczuk.

20 zł za odśnieżanie

Hobby. Trudno w to uwierzyć, ale przez większość swojej piłkarskiej kariery Lewczuk tak właśnie traktował futbol. Jako student warszawskiej AWF w weekendy dojeżdżał pociągiem do Białegostoku, gdzie grywał w IV-ligowym Hetmanie. - To była zabawa. Miesięcznie dostawałem trzy stówki plus premie, 60 zł za zwycięstwo. Zwracali mi też koszty podróży. Kasy starczyło na jakąś imprezkę, wyjście do knajpy - tłumaczy i dodaje, że w studenckich czasach zdarzało mu się dorabiać. "Raz byłem kelnerem w Sali Kongresowej. Pracowałem całą noc, to była masakra. Innym razem odśnieżałem okolice balonu, który przykrywał kort tenisowy na AWF-ie. Zarobiłem 20 zł i wydałem je na pizzę. Kiedyś też zdarzyło się zbierać truskawki. Toczyłem normalne życie studenta".

Po kilku latach kopania na Podlasiu obrońca trafił do trzecioligowego Znicza Pruszków. Tam też spotkał chuderlawego chłopaka, który wracał po poważnej kontuzji kolana. Te chłopak nazywał się Robert Lewandowski. - Do dziś śmiejemy się z obozu w Trzciance. Warunki były spartańskie, a dziś na kadrze - klasa. Trenował nas wtedy Andrzej Blacha, to on stworzył ekipę Znicza - opowiada 31-latek. Gdy pytam, jak przez lata zmienił się "Lewy", pierwsze na co zwraca uwagę, to umiejętność zastawiania piłki. - "Zastawkę" miał już wtedy, tymi szerokimi plecami zasłaniał się tak, że nie dało się go przepchnąć. Teraz to jeszcze trudniejsze, bo Robert rozbudował te swoje plecy. Teraz to już prawdziwe plery! - żartuje stoper sześciokrotnego mistrza Francji.

Dziś Lewczuk robi wszystko, aby nadrobić stracony czas. Wciąż pracuje nad zwrotnością, często zostaje na indywidualne zajęcia, przestrzega rygorystycznej diety i mimo, iż mieszka pośród tysiąca winnic, rzadko sięga po alkohol. - Od wina wolę piwko, ale je również odstawiłem. W moim wieku trzeba dbać o każdy detal - tłumaczy i zapewnia, że widzi siebie grającego w Ligue1 jeszcze przez kilka lat. - Patrzę na Milika czy Linetty'ego i popadam w zadumę. W ich wieku studiowałem, nie traktowałem piłki poważnie. A oni? Są w wielkich klubach. Kilka lat niestety straciłem - zawiesza głos.

Pytam więc, czy żałuje. - No szkoda, ale w życiu niczego nie da się zaplanować. Na swojej drodze trzeba spotkać odpowiednich ludzi, być w dobrym miejscu i jeszcze to wykorzystać. Tak, jak "Lewy". Pamiętam, jak podwoził mnie na treningi niebieskim fiatem brava. A dziś? To najlepszy napastnik na świecie. Za to Bartek Wiśniewski, który od Roberta strzelał więcej bramek, gra w drugoligowej Polonii Warszawa - zauważa.

Zenek, co Francji nie podbił

Przez lata Ligue1 uznawana była za jedną z pięciu najlepszych lig w Europie. W ostatniej dekadzie jej marka jednak nieco przybladła. Lewczuk podkreśla jednak, że tegoroczne europejskie puchary udowodniły, że poziom rozgrywek wciąż jest bardzo wysoki. - Lyon pokazał Romie, że Ligue1 ma swoją siłę. Tak samo Monaco Machesterowi City. Odpadło PSG, ale byli o krok od wyrzucenia z Ligi Mistrzów Barcelony. To chyba nie tak źle? - pyta z przekąsem i dodaje: "Po porażce paryżan nikt u nas nie płakał. W takiej Marsylii kibice nawet świętowali. W Bordeaux aż takiej radości nie było - puszcza oko.

Dopytuję, jak radzi sobie z czarnoskórymi piłkarzami, którzy od dawna są wizytówką Ligue1. - Są szybcy, silni, skoczni i zbudowani jak kulturyści - wylicza, przyznając, że każdy z takich pojedynków to wyzwanie. - Taki Mario Balotelli to dzik, niezwykle silny. W Polsce spotkałem niewielu tak niewygodnych rywali. Ostro grał Portugalczyk Orlando Sá, podobny styl prezentowali też młodzi Kuba Arak i Krzysztof Piątek - wspomina.

We Francji wciąż żywa jest także tradycja "chrztu" nowych zawodników. Na początku Lewczuk zaprzecza, że taki w ogóle się odbył, ale po chwili przyznaje, że na jednej z kolacji musiał. zaśpiewać. - Chciałem się wykręcić, ale nie wyszło. Ale w życiu nie powiem, co zaśpiewałem! - deklaruje. Bawimy się więc w zgadywanki. W końcu przyznaje, że "śpiewałem disco polo" i "przebój Zenka Martyniuka". Nie chce jednak zdradzić, który utwór wybrał. Ale dodaje ze śmiechem: "Koledzy szybko kazali mi skończyć. Nie kupili disco polo. W szatni wciąż królują więc rytmy latino".

Dryń, dryń, tu sąsiedzi

Reprezentant Polski ze śmiechem wspomina swoje pierwsze dni we Francji. - Pod moją nieobecność ktoś strasznie dobijał się do drzwi. Kiedy żona otworzyła, okazało się, że przed domem stoi kilkanaście osób, sąsiedzi. W imieniu grupy przemawiała starsza pani, która świetnie znała angielski. Żona wytłumaczyła, że jestem w klubie i obiecała, że odpowiemy na zaproszenie po moim powrocie. Ledwo wróciłem z treningu, jeszcze butów nie zdjąłem, a tu znów dzwonek. I znów ci ludzie. Wykręciłem się, że jadę do Polski na kadrę, ale wrócę tego i tego dnia, i wtedy wszystko ustalimy. Tak, dobrze myślisz. Dzień po tym, jak wylądowałem w Bordeaux, sąsiedzi znów stali przy drzwiach. No i nie mieliśmy wyjścia, poszliśmy - opowiada, dodając, że wieczorek zapoznawczy wypadł bardzo sympatycznie.

Piłkarz i jego rodzina, żona Iza, a także dwaj synowie - Jakub i Kacper - zamieszkali w miasteczku Merignac. Całe osiedle wie już, że w przedostatnim domu położonym przy ślepej uliczce mieszka zawodnik ich ukochanego klubu. I chociaż przez obowiązki rodzicielskie Igor i Iza nie mają czasu, by regularnie korzystać z uroków być może najpiękniejszego miasta w całej Francji, to spokojnym życiem w Nowej Akwitanii są zachwyceni. - Wszędzie mamy blisko, chociaż w teorii mieszkamy na uboczu - wyjaśnia i dodaje, gdy pytam go czy ma basen: "Nie, bo nie chciałem. Mamy dwóch chłopaków, nie chcieliśmy ryzykować. Ale jest za to boisko, na którym gramy prawie codziennie".

Francja? Elegancja

Z czym ma Pan we Francji największy problem?

Hmmm. Chyba z niczym.

Jedzenie? Pogoda? Sąsiedzi?

Pogoda jest znakomita, sąsiedzi mili, a jedzenie - przepyszne. Izka i dzieciaki też są zadowoleni. Synowie chodzą do przedszkola i już łapią podstawy języka francuskiego. Nawet jak mówią swoje imiona, to z akcentem. A więc nie "Kacper", tylko "Kasperrr".

A jak Panu idzie nauka języka?

Jeśli ktoś wrzuca drugi, trzeci bieg, to zaczynam mieć problemy. Ale jeśli mój rozmówca daje mi szansę i mówi wyraźnie, powoli, potrafię złapać o co mu chodzi. Najgorzej, gdy Francuzi mówią tym swoim ciągiem, takie "bla, bla, bla". Wtedy robię tylko duże oczy.

Wciąż ma Pan nauczycielkę?

Miałem do grudnia, to była Polka, która pomagała mi ze wszystkim. Teraz większość problemów rozwiążę sam. Chociaż daleko mi do Jaro Plašila, który mówi po francuski, niemiecku, włosku, czesku i angielsku. Zna też podstawy polskiego. Te niecenzuralne, oczywiście.

Rozmawiając o Francji, nie można pominąć zagrożenia terrorystycznego. Po zamachach w Paryżu i Nicei, przed kilkoma dniami na paryskim lotnisku Orly została udaremniona kolejna próba ataku. - Dowiedziałem się o tym dzień przed wylotem do Warszawy. Na szczęście miałem lecieć z lotniska Charles de Gaulle, nie Orly, ale i tak pojawiła się niepewność - tłumaczy, choć zapewnia, że w Bordeaux nie odczuwa strachu. - Od razu po przyjeździe usłyszałem, że to miasto to rodzaj enklawy. Ktoś powiedział nawet, że to "nie jest Marsylia". I faktycznie, nasza okolica jest spokojna. I oby tak zostało - mówi z nadzieją w głosie.

Lewczuk za Pazdana?

Już w niedzielę reprezentacja Polski zmierzy się w meczu eliminacji mistrzostw świata z Czarnogórą. Na gorącym bałkańskim terenie kluczową rolę może odegrać defensywa, która stawi czoła atakowi rywali na czele ze Stevanem Joveticiem czy Mirko Vuciniciem.

Za kilka dni wyleci Pan z zespołem do Podgoricy. Ewentualne wskoczenie do składu w tak istotnym momencie, jak mecz z Czarnogórą, byłoby skokiem na głęboką wodę, takim "make-or-brake", reprezentacyjnym być albo nie być?

Każdy zawodnik, który zagra w takim spotkaniu i popełni błąd, zostanie rozszarpany. Tak samo jest, gdy przychodzisz do nowego klubu. Albo przedstawisz się ładnie, albo się spalisz. Ryzyko jest zawsze. Ale piłkarz musi podjąć wyzwanie. Nawet za cenę błędu.

Na tym poziomie zgranie dwóch stoperów ma duże znaczenie?

Myślę, że w kadrze ma trochę mniejsze, niż w klubie. Jasne, że lepiej rozegrać razem 30 meczów, ale nie zawsze tak się da. Znam zachowania kolegów, wiem, jak grają. Różnice taktyczne są minimalne. Na przykład w Bordeaux mamy inne schematy, niż u trenera Nawałki. Ale to detale. Dobry piłkarz wie, jak sobie z nimi poradzić.

Wierzy Pan, że mimo 31 lat nadejdzie jeszcze Pana czas w reprezentacji?

Mam odpowiedzieć, że nie?

Proszę odpowiedzieć szczerze. Kamil Glik i Michał Pazdan są o dwa i trzy lata młodsi.

Jest hierarchia i trzeba ją uszanować. Tak samo jest w ataku, pomocy. Inaczej jest, kiedy kadra ma problemy, wtedy czasem trzeba dokonać zmian. Ale nam idzie, wyniki są dobre. Dlatego rezerwowi mogą tylko dopingować kolegów i robić wszystko, aby być w gotowości na szansę. Jak to mawiał trener Ryszard Tarasiewicz, piłkarz musi być "na grillu", cały czas "pod prądem". Bądźmy realistami, ale i profesjonalistami. Nie przyjeżdżam na kadrę, aby zjeść dobrą kolację i się pośmiać. Przyjeżdżam, aby grać.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA