Eliminacje Euro 2016. Polska - Gruzja. Boruc: idę na całość

Wierzę, że ta kadra może osiągnąć dużo. Nawet wyjść z grupy na wielkim turnieju. Naszą siłą jest także to, że nikt nie wie, czego się po nas spodziewać - mówi 35-letni bramkarz reprezentacji. W wywiadzie ostro wypowiada się też o kadrze Smudy i komentuje... mistrzostwo Lecha: "Bez histerii". Mecz z Gruzją w e. Euro 2016 w sobotę o godz. 18

Rozmowa z Arturem Borucem, bramkarzem Bournemouth

Michał Szadkowski: Przed marcowym meczem z Irlandią było wiadomo, że Wojciech Szczęsny straci miejsce w jedenastce, bo nie gra w Arsenalu. Selekcjoner wybrał Łukasza Fabiańskiego, choć w 2014 r. to pan był drugim golkiperem kadry.

Artur Boruc: Wypadało pogodzić się z decyzją selekcjonera. Trudno mi jednak znosić rolę rezerwowego, nie jestem do niej przyzwyczajony. Cały czas walczę o koszulkę z numerem 1 i to się nie zmieni.

Na mundialu 2006 i Euro 2008 był pan najlepszym polskim piłkarzem, ale kadra nie osiągnęła sukcesu. Teraz może być lepiej, ale pan siedzi na ławce.

- Do mistrzostw Europy zostało jeszcze trochę czasu. Wierzę, że jesteśmy w stanie osiągnąć dużo. Zostało pięć meczów eliminacyjnych. Potem zobaczymy.

Co znaczy "dużo osiągnąć"? Wyjść z grupy na wielkim turnieju?

- Oczywiście.

W sobotę z Gruzją albo we wtorek z Grecją może pan zagrać 60. mecz w kadrze i wejść do klubu wybitnego reprezentanta.

- Tata się ucieszy. Obiecałem mu to kiedyś. Od debiutu minęło jedenaście lat, a ja jeszcze nie rozegrałem w kadrze 60 spotkań. Jeśli się uda, ucieszę się. Chcę się wywiązać z obietnicy danej tacie.

Szczęsny ma wielki mecz z mistrzami świata, pan remis z Austrią i wygraną z Kostaryką na przegranych turniejach. Brakuje panu emblematycznego, zwycięskiego meczu w kadrze?

- Jeszcze nie skończyłem kariery. Gdybym zagrał z Niemcami, radość byłaby inna, bo kiedy jesteś na boisku, odczuwasz inaczej. Ale duma była taka sama.

Skoro reprezentacja potrafi wygrać z Niemcami, to gdzie jest jej limit?

- W piłce nic nie jest do końca jasne. Po części to jest naszą siłą - nikt nie wie, czego się spodziewać.

Drużyna Adama Nawałki ma więcej gwiazd niż poprzednie?

- Ostatnio w reprezentacji grało wiele osobowości i charakterów. Nie wiem, czemu bez sukcesów. Teraz jest kilka osób ze swoim "ja" i powinniśmy się cieszyć. Nic nie buduje reprezentacji bardziej niż indywidualności z silnym ego.

Ta kadra nie jest za grzeczna?

- Najważniejsze, ilu ma dobrych piłkarzy. Czasy, kiedy bycie grzecznym czy niegrzecznym miało znaczenie, skończyły się w latach 70. czy 80. Albo wcześniej.

Sport poszedł do przodu, dziś każdy detal jest ważny. Świadomość młodszych piłkarzy jest inna. Inny jest też status społeczny, który wiąże się z wysokim kontraktem w klubie. Kiedyś było inaczej. Nie łączyłem tego, że gram w piłkę z tym, że mogę być ważniejszy czy lepszy od innych. Podchodziłem do tego tak, że kocham to, co robię, i dążę do marzeń, ale nie było dla mnie problemem usiąść na krawężniku i napić się piwa. Dziś zdarza się to rzadziej. Rozpoznawalność i moc kontraktu są nieporównywalne, dziś znani są także 18-latkowie z polskiej ligi. Przeraża, że można stracić głowę w tak młodym wieku.

Zobacz wideo

Mówił pan, że bardziej żałuje rzeczy, których nie zrobił, niż tych, które zrobił. U Franciszka Smudy wypadł pan z kadry na ponad dwa lata za picie wina w samolocie.

- I żałuję, że się wtedy nie nap....iłem jak świnia. Selekcjoner przynajmniej miałby jakieś podstawy. Ale nie mam do niego żalu, niech mu się wiedzie.

Przyjechał pan na zgrupowanie po świetnym sezonie w Bournemouth, zakończonym awansem do Premier League. Gdyby miał pan zhierarchizować swoje sukcesy, to...

- Nie chciałbym tego robić. Trudno porównywać sukcesy, zobaczymy, jak będzie w Premier League. Awans to pierwszy krok, teraz trzeba się tam utrzymać. Ale to ważne osiągnięcie w mojej karierze.

Gdy we wrześniu wypożyczano pana z Southampton, Bournemouth zajmowało 15. miejsce w II lidze. Do pierwszego traciło dziewięć punktów. Zagrał pan 37 meczów, 16 kończył bez straty gola.

- Nie chciałbym podnosić do nie wiadomo jakiej rangi mojego wpływu na zespół. To efekt tego, co wydarzyło się w Southampton, gdzie po przyjściu Ronalda Koemana straciłem miejsce w składzie. Lat mi nie ubywa, żeby grać w piłkę, muszę to robić na najwyższym poziomie.

Trochę jak w Transformersach. Ostatnia deska ratunku, albo lepiej - kuter rybacki przemienił się w piękny jacht.

Legia, Celtic, Fiorentina, Southampton - zawsze grał pan w popularnych klubach i na dużych stadionach. A Bournemouth nigdy wcześniej nie grało w Premier League, miało najmniejszy, ledwie dwunastotysięczny stadion w II lidze.

- Na początku miałem problemy z motywacją. Gdy grasz na wielkich obiektach, kilkadziesiąt tysięcy widzów jest najlepszą motywacją, jaką można sobie wyobrazić. Pomogło to, że kiedyś pracowałem z psychologiem, potrafiłem sam sobie wszystko wytłumaczyć i samego siebie zmotywować.

Jak się panu żyje w Bournemouth?

- W tym sezonie mieszkałem w Southampton, dojeżdżałem na treningi 30 mil. Teraz się przeprowadziłem. Bournemouth to kurort, do którego przyjeżdża cały kraj, żeby odpocząć. Nawet palmy tam rosną.

Gdy przychodził pan do klubu, była w ogóle mowa o awansie?

- Nie było jasno nakreślonych celów. Poprzedni sezon zespół zaczął dobrze, ale skończył na 10. miejscu. Ale szło nam dobrze, aż w końcu każdy zdał sobie sprawę, że coś z tego może być.

Nie miał pan wątpliwości, czy zostać w Bournemouth?

- Żadnych. Tym bardziej że moje dzieci chodzą do szkoły niedaleko i są w takim wieku, gdy odczuwają każdą przeprowadzkę. Potrzebują przyjaciół, miejsca, w którym mogą się zadomowić. Miałem inne propozycje, ale nie ma dziś sensu o tym mówić.

Rozmawiał pan z trenerem Eddiem Howe'em?

- Po awansie powiedziałem mu, że Bournemouth będzie moim pierwszym wyborem. Chciałem tam zostać, znam ludzi, wiem, jak grają w piłkę, i jeszcze moja rodzina dobrze się tam czuje.

Na co stać Bournemouth w Premier League?

- W Anglii nikt w nas nie wierzy. Ale przecież nikt nie wierzył także w to, że awansujemy. A my kilka razy pokazaliśmy, że potrafimy grać i nie odstajemy od zespołów ze środka tabeli.

Howe mówił, że na początku na konferencje prasowe przyjeżdżało trzech lokalnych dziennikarzy, a pod koniec sezonu już wszystkie największe gazety. Odczuliście wzrost zainteresowania?

- Ja nie odczułem, bo z angielską prasą nie rozmawiam. Tylko z oficjalną stroną klubową. Obiecałem, że dam wywiad po awansie, więc w końcu musiałem porozmawiać.

Jak to jest pierwszy raz awansować do Premier League? Bajka o Kopciuszku?

- Trochę tak. Chciałbym, żeby ta bajka miała dobre zakończenie i Bournemouth utrzymało się w Premier League. Tam są warunki do gry w piłkę. Może nie pod względem liczby boisk treningowych - to trzeba poprawić. Ale czuć głód futbolu. Ludzie chcą przychodzić na mecze, jest tam na to zapotrzebowanie, jak pewnie w całej Anglii.

Jak porównałby pan Eddiego Howe'a do innych trenerów, z którymi pan pracował?

- Nie chcę tego robić. Trener wie, czego chce, wszystko, co robi, jest przemyślane. Analizuje to, co robi, i dobrze mu to wychodzi. Nie można powiedzieć złego słowa o szkoleniowcu, który wyprowadził klub z trzeciej ligi do pierwszej.

Pytał go pan, czy zostaje na następny sezon?

- Kiedy szedłem na wypożyczenie, nawet o tym nie myślałem. Najważniejsze było, bym zaczął regularnie grać. Tylko w ten sposób mogłem podtrzymać kondycję, samymi treningami nie da się tego osiągnąć.

Jaka jest presja w Bournemouth?

- Taka sama. Zawsze grasz dla ludzi i o wynik. Nie ma znaczenia, ilu ludzi to ogląda.

Cieszy się pan na spotkanie z Marcinem Wasilewskim, który został w Leicester?

- Mam nadzieję, że spotkamy się wcześniej. Cieszę się, że przedłużył kontrakt, bo na to zasłużył.

Dziwi pana to, że to jedyny polski piłkarz z pola w Premier League?

- Anglia jest hermetyczna. Wyspiarska wizja piłkarza z pola różni się od tej europejskiej. Jest bardzo duża selekcja, ale w polskiej piłce pojawia się coraz więcej talentów, więc z czasem będzie nas tam coraz więcej.

Zacznie pan sezon jako pierwszy bramkarz?

- Gwarancji nie mam. Kontrakt podpisał niedawno Australijczyk Adam Federici, więc będzie z kim walczyć.

Co panu dał sezon w II lidze?

- Jestem silniejszy mentalnie. Liczba meczów w II lidze jest mordercza. W sumie 46 kolejek, ja zagrałem tylko w 37, ale zdarzyła się seria spotkań wtorek-piątek-poniedziałek.

W Celticu w Lidze Mistrzów grał pan w systemie sobota-środa-sobota.

- To jest OK. Chodzi bardziej o to, że po meczu piątkowym trudno się spodziewać, że kolejny zagrasz w poniedziałek. O tyle dobrze, że nie ma wtedy czasu na treningi. Jeśli jesteś w gazie, łatwiej grać po tak krótkiej przerwie.

Na prawym przedramieniu ma pan wytatuowaną "elkę" w kółku. Jak przeżył pan, że mistrzem Polski został Lech?

- W histerię nie popadłem. Szkoda, Legii nie przystoi robić takich rzeczy.

Prędzej czy później Boruc wróci do Legii - kwestia tylko kiedy - mówi prezes Bogusław Leśnodorski. Kiedy?

- Jestem po słowie z prezesem, ale nie wiem, kiedy i w jakim charakterze wrócę. Ale bardzo tego chcę.

Mógł pan być na wakacjach, a jest na zgrupowaniu.

- Miałem bardzo długi urlop, od 2 maja. Jestem szczęśliwy, że mogę się poruszać, choć - co w moim przypadku wyjątkowe - i tak się ruszałem. Starałem się biegać i prowadzić w miarę sportowy tryb życia. Mam 35 lat i muszę dbać o siebie. Po trzydziestce zmienia się metabolizm, trzeba bardziej przykładać się do rzeczy, które za małolata nie były ważne.

W jakiej perspektywie myśli pan o karierze? Dokąd sięgają ambicje Artura Boruca?

- Nie wiem, kiedy zaczną boleć mnie plecy.

Ostatnio mówił pan, że mocno trzyma się barierki i nie daje młodszym.

- Puszczam balkonik i idę na całość.

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.