Wołowski o kadrze: Zdrowy duch reprezentacji

Jorge Valdano przekonywał kiedyś, że futbol to nic więcej niż odzwierciedlenie stanu ducha. Jeśli tak rzeczywiście jest, w Polsce nie dzieje się dziś nic zdumiewającego - pisze Dariusz Wołowski z ?Wyborczej? i Sport.pl po meczu Polska - Szwajcaria.

Seria przegranych eliminacji wielkich imprez plus spektakularna klapa na Euro 2012 utrwaliły smutę w naszej piłce na najgorszym możliwym poziomie. Symbolem takiego stanu był nie tylko Mila, zmarnowany talent, wyrośnięty dzieciak, pełzający przez naszą ligę z dziesięcioma kilogramami nadwagi. Bo też i liga, zwana dumnie ekstraklasą, była żałosna. Ci z kibiców, którzy urodzili się w dniu, gdy ostatni polski klub opuszczał Ligę Mistrzów, 4 grudnia 2014 r. osiągną pełnoletniość. Wydarzenia przygnębiały. Nie wiadomo było, która z patologii bardziej zepsuła nasz futbol: korupcja, ignorancja czy chorobliwy brak aspiracji.

Fala frustracji sięgnęła Lewandowskiego

Frustracja się rozlewała szeroko, fala porwała nawet Roberta Lewandowskiego, jedynego być może współczesnego piłkarza, któremu zazdrościć mogłyby nawet pokolenia Deyny i Bońka. Cztery gole wbite Realowi w półfinale LM sprzed dwóch lat w zestawieniu z rzutami karnymi przeciw San Marino w fatalnych eliminacjach brazylijskiego mundialu stworzyły kuriozum - dwie skrajności albo równoległe rzeczywistości, w których istniał najlepszy polski piłkarz.

Zapewne czuł się jak w potrzasku. Sukcesy w klubie podkreślały to, czego nie potrafi zrobić w reprezentacji, oraz to czym drużyna narodowa nie jest i - można było przypuszczać - nigdy nie będzie. Zamiast bezustannie cieszyć się grą trójki z Dortmundu, polski kibic rozbierał ją na czynniki pierwsze, rozgryzał, co by było, gdyby Lewandowski i Kuba Błaszczykowski spędzali ze sobą czas nie tylko na treningach i podczas meczów, ale zapraszali jeden drugiego na wieczorną herbatę.

Rzeczywiście to, co u Juergena Kloppa było spójne, rozpadało się w rękach polskich selekcjonerów. Lewandowski szamotał się w polu karnym, Błaszczykowski grał swój mecz gdzieś daleko na skrzydłach. Zwykle każdy z nich próbował robić coś za trzech, wychodziło fiasko i wrażenie, że nie robią nawet tego, co do nich należy. Czasem wyprodukowali wspólnie gola, jak na inaugurację Euro 2012 z Grecją, ale zawsze kończyło się na pyrrusowych zwycięstwach i - często - na przeciwstawianiu sobie dwóch gwiazd kadry. Krytycy reprezentacji z satysfakcją wysłuchaliby od nich listy wzajemnych żalów i rozgłosili ją na cały kraj. Znalibyśmy w końcu powód, dlaczego kadra nie może opuścić zaklętego kręgu. Ale godne uznania było to, że Lewandowski nigdy nie próbował publicznie poszukiwać winnych wśród kolegów z boiska. Nie obrażał się, nie dąsał, nie robił łaski, że zakłada biało-czerwony strój, tak ciężki i niewdzięczny. Wciąż ponawiał próby, tak jak Błaszczykowski i Łukasz Piszczek, do których pretensji było zwykle mniej. Kuba uchodził powszechnie za jednego z nielicznych, którzy w klubie i kadrze przypominają tego samego pracownika.

Rozsądek piłkarzy sprawił jednak, że uniknęliśmy publicznego sądu nad każdym z liderów kadry - co zapewne doprowadziłoby tylko do głębszego rozpadu - dzięki czemu Adam Nawałka miał co zbierać z przegranej drużyny Waldemara Fornalika. I wykazał się odpornością, nie mniejszą niż jego liderzy. Wyniki sparingów były przecież złe, a futbolowa Polska to taki delikatny organizm - nawet porażkom w meczach towarzyskich nadaje się przesadne znaczenie.

Inny stan ducha

Aż tu nagle na starcie eliminacji Euro 2016 kadra się odmieniła. Nie pod względem stylu gry, bo przy polskim ataku pozycyjnym wciąż można się bez żalu zdrzemnąć.

Wyniki są jednak zaskakująco dobre. Komuś starczyło optymizmu, by tchnąć wiarę w drużynę oswojoną z przegraną. Może to jest Nawałka, może Lewandowski, a może wszyscy naraz. Stan ducha mamy dziś inny, a więc, zgodnie z tezą Valdano, także inny futbol. Złośliwi mogą zacierać ręce na powrót Błaszczykowskiego. Na zdrowy rozum powinien to być jednak dodatkowy bonus dla drużyny, szczególnie wobec kontuzji Grosickiego i nieustająco mizernej dyspozycji Rybusa.

Każde wygrane eliminacje wielkiej imprezy w XXI wieku poprzedzały złe wydarzenia. Kadra Jerzego Engela, zanim awansowała na mundial w Azji, nie potrafiła w sparingach ani wygrywać, ani zdobywać goli. W ostatnim sprawdzianie przed startem eliminacji mistrzostw świata w Niemczech drużyna Pawła Janasa poległa w Poznaniu z Danią 1:5. Kadra Leo Beenhakkera? Z nią było jeszcze gorzej. Eliminacje Euro 2008 zaczęła od porażki z Finlandią w Bydgoszczy i remis z Serbią w Warszawie musieliśmy uznać za wielki postęp.

Nawałka zbliża się dopiero do połowy drogi. Na razie może do wiosny odpocząć od lamentu, tradycji hołubionej przez polskiego kibica w długie zimowe wieczory. A my nie róbmy kreciej roboty, nie zmieniajmy się nagle wszyscy w pochlebców i optymistów.

Trzeba dmuchać zimnym oddechem, by płomień się zatlił, bo powszechny optymizm jest w polskiej piłce niezalecany od 30 lat. I jak uczy los Engela, Janasa i Beenhakkera, gra w eliminacjach, a potem w finałach, to dwa zupełnie odrębne wydarzenia, tylko że to temat na później. Nie mówię, że stosunek pesymistów do optymistów powinien pozostać taki sam jak na starcie eliminacji, ale historia uczy, że ślepa euforia bywa równie bezpodstawna jak totalna niewiara. Pesymistą być łatwiej i bezpieczniej. Szczególnie w polskiej piłce. Ale bez optymistów się nie obejdzie.

Zobacz wideo

Najlepszy rok kadry od 2001 roku! Jak do tego doszło?

Więcej o:
Copyright © Agora SA