Euro 2012. Przekleństwo pierwszego meczu

Spadło na naszych całą wieczność temu i nie chce odpuścić. Po wojnie gola w inauguracji wielkiego turnieju nasi strzelili tylko w sławnym roku 1974, kiedy rozpoczęli mundial od rozprawienia się z Argentyną. Od tamtej pory tkwią w odrętwieniu. 1978, 1982, 1986, 2002, 2006, 2008. Albo, inaczej wspominając: Niemcy, Włochy, Maroko, Korea Płd., Ekwador, Niemcy. Nikomu nie zadali Polacy ciosu - czy przeciwnik był słaby, czy silny; czy cierpieli na jego kompleks, czy, przeciwnie, czuli się lepsi; czy walczyły pod naszą flagą gwiazdy światowego formatu, czy - z braku alternatywy - wystawialiśmy kopaczy byle jakich. Wszyscy kończyli na zero.

Odkąd Grzegorz Lato (zanim zaczął przynosić nam wstyd na stołku prezesa, przynosił chwałę w ataku) wbił ostatniego gola Argentynie, minęło 568 minut inauguracyjnego grania. Blisko dziesięć godzin udręki, na turniejach czasów komuny podsumowywanych bezbramkowymi remisami, na turniejach nowożytnych porażkami 0:2. Podobnego przypadku nie szukajcie, nie macie szans odnaleźć zbliżonego choćby częściowo; w tej osobliwie niszowej konkurencji trzymamy absolutny rekord świata. Futbolowa reprezentacja, która czasem zdobędzie medal, czasem wygramoli się z grupy, a czasem poniesie sromotną klęskę, ale najpierw za każdym razem wystartuje ślamazarnie? Jednoegzemplarzowy wybryk natury.

Zaglądam zaniepokojony do przeszłości, choć przeszłości polskiej kadry z jej teraźniejszością nie łączy zupełnie nic, bo piłka nożna nigdy nie była i nigdy nie będzie dziedziną racjonalną. Obowiązujące w niej przesądy mają nieubłaganą moc matematycznych aksjomatów - skoro coś się działo tysiąc razy, to zdarzy się i tysiąc pierwszy. Nic nie wskazuje, by nasi stoczyli dziś z Grekami bitwę pełną spektakularnych eksplozji, w żadnym razie nie zanosi się na porywające widowisko, które urzeknie resztę świata. Typowałbym raczej, że reszta świata kilkakrotnie ziewnie z nudów, a my, Polacy, będziemy cierpieć.

W naszym słowniku futbolowym ten czasownik właściwie nie występuje, w słownikach obcych zajmuje miejsce poczesne. W prasowych korespondencjach się od niego roi - cierpią w trakcie gry narody anglojęzyczne, cierpią hiszpańsko- i włoskojęzyczne, a nawet francuskojęzyczne. Cierpią, gdy mecz nie przypomina - jak Gustaw Holoubek definiował najpiękniejszy ze sportów - "wspaniałej zabawy dla chłopców", lecz mozolną dłubaninę scyzorykiem w skale albo wykopywanie podziemnego tunelu łyżeczką do herbaty. Gdy za każdy wykonany na boisku gest piłkarze płacą ogromnym wysiłkiem, a efektu właściwie nie widać. Cierpią oni, cierpimy i my, bezradni w swojej bezczynności oglądacze, przerażeni świadomością, że o wyniku może rozstrzygnąć pojedynczy incydent.

To najbardziej prawdopodobny scenariusz na piątkowy wieczór. Przed dekadą germański przybysz Otto Rehhagel wzniecił u spontanicznych wcześniej, gwałtownych i łatwo tracących pewność siebie Greków rewolucję - wrzącą helleńską krew schłodził do lodowatej, niepoukładane ruchy zastąpił perfekcyjnymi manewrami zbiorowymi - i poprowadził ich do sensacyjnego złota mistrzostw Europy. Trenerowi Fernando Santosowi udało się ożywić ducha tamtej drużyny. Dowodzi zwartą grupą drągalowatych, świadomych swojej wartości sobowtórów, którzy sprawiają wrażenie pozbawionych układu nerwowego.

Co rusz się nas straszy, że w eliminacjach Grecy tracili gole rzadko, ale to prawda niepełna. Pełna brzmi jeszcze bardziej złowieszczo: kiedy stawka rosła, nie tracili goli wcale, walcząca z nimi o bezpośredni awans Chorwacja przez 180 minut dwumeczu nie wbiła ani jednego. Piłkarze Franciszka Smudy też wstępne rozeznanie mają, wszak poprzedniej wiosny przetrzymali z nimi sparingowy klincz, oczywiście bezbramkowy. Zdobądź piłkę skopaną na meczu Euro!

Przeraźliwą bezbramkowością tchnie cały grecki futbol, także tamtejsza liga dozuje kibicom gole ostrożniej niż jakakolwiek przyzwoita liga w Europie - nawet w polskiej pada ich więcej. A między reprezentacyjnymi słupkami stanie zapewne dwumetrowy Kostas Chalkias, najwyższy wielkolud na turnieju... Znikąd nadziei, że przeżyjemy wieczór pełen szaleńczych przygód, w którym się zatracimy i nawet nie zauważymy, że minęło 90 minut. Przeciwnie, czas będzie płynął wolno albo jeszcze wolniej, jakby chciał się zatrzymać; na mecz złożą się niemal wyłącznie akcje niedokończone, napięcie podniesie niepewność, skąd może nadejść zagrożenie. Wróg jest tym bardziej niebezpieczny, że nie ma twarzy - znów trzeba powtórzyć, że kiedy słyszymy, iż Grecy nie wychowali piłkarskich gwiazd, słyszymy prawdę niepełną. Wiarygodniej byłoby powiedzieć, że cała grecka strategia polega na tym, by zlać się w jedną nieprzeniknioną masę i zamaskować totalnie. Ich najskuteczniejsi snajperzy uciułali w kwalifikacjach po całe dwa gole, w dodatku tę trzyosobową snajperską elitę elit współtworzyli obrońcy - Kyriakos Papadopoulos oraz Vasilis Torosidis. Nigdy nie wiesz, kto okaże się koniem trojańskim, z którego znienacka wylezie rębajło. Oczywiście wylezie akurat wtedy, gdy nasi przysną.

Nie chcę siać defetyzmu, przywołuję grecką potęgę w celach autoterapeutycznych - sam nie tyle boję się porażki, co przygotowuję psychicznie na seans cierpień poprzedzony nocnymi, rannymi, południowymi i popołudniowymi godzinami lęku, że turniej się niemal skończy, zanim na dobre się rozkręci. Rywale przylecieli z kraju przygniecionego kryzysem i szukającego jakiegokolwiek pocieszenia, pchać będzie ich urażona duma narodu, który zewsząd słyszy, że jest winien nieszczęściom i własnym, i cudzym. Zemsta na Europie byłaby słodka.

Gdyby piłkarze Smudy dokopali się do tamtej bramki, przegnaliby zmory osaczające reprezentację od dziesiątek lat. Oni nie będą się ciąć tylko z Grekami, ale również z przeznaczeniem, a to w piłce nożnej, jak już ustaliliśmy, przeciwnik najpotężniejszy. Dlatego marzę skromnie: grajmy brzydko, atakujmy topornie, brońmy z zastosowaniem wydrapywania oczu i innych broni masowego rażenia, byle wymordować marne pół do zera. Tak, zwycięstwo pół do zera to byłby wynik ideał, nawet ćwierć do zera wziąłbym w ciemno, każdy ułamek strzelonego gola może uczynić dzisiejszą inaugurację mistrzostw najbardziej niesamowitym polskim otwarciem wielkiego turnieju od 38 lat.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.