Rozmowa z Tomaszem Hajto

Nie róbcie przed meczem atmosfery, jak byśmy grali z Kambodżą, bo jeśli nie daj Boże pierwsi stracimy gola, to ludzie mogą zacząć na nas gwizdać - tak rozmowę z dziennikarzami rozpoczął Tomasz Hajto.

Rozmowa z Tomaszem Hajto

Nie róbcie przed meczem atmosfery, jak byśmy grali z Kambodżą, bo jeśli nie daj Boże pierwsi stracimy gola, to ludzie mogą zacząć na nas gwizdać - tak rozmowę z dziennikarzami rozpoczął Tomasz Hajto.

W poniedziałek po południu Hajto nie trenował. W niedzielę wieczorem - w potwornym, prawie 40-stopniowym upale - grał mecz Pucharu Niemiec. Potem, razem z kolegami z Schalke, wracał samolotem z Freiburga do Gelsenkirchen. W domu był w nocy. Przed piątą rano wstał i razem z Tomaszem Wałdochem (nie grał całego meczu z powodu czerwonej kartki otrzymanej jeszcze w pierwszej połowie) samolotem z Düsseldorfu przylecieli do Polski. Rano ćwiczyli z drużyną, po południu odpoczywał. Po wtorkowych, porannych zajęciach, rozmawiał z dziennikarzami. Zaczął od tonowania optymizmu.

- Po co dmuchacie w balon? - mówił. - Wziąłem rano gazety i czytam, że w sobotę załatwimy sprawę i wszystko będzie jasne, że jesteśmy faworytami, że postawimy kropkę nad i, że to będzie łatwy mecz. A może być tak, że pierwsi stracimy gola i może pod koniec uda się wyrównać. Co wtedy? Ludzie zaczną gwizdać. A nam zależy na dopingu od początku do końca.

Robert Błoński: Dlaczego jest Pan pesymistą?

Tomasz Hajto: Bo wy jesteście za dużymi optymistami. Wiem, że apetyty urosły, ale jeszcze nie ma powodu do popadania w euforię. Ja twardo stąpam po ziemi. Jeszcze nic nie jest przesądzone. To, że Norwegowie grali dotąd słabo w tych eliminacjach, nic nie znaczy. Przecież tamci piłkarze nic nie stracili na swojej klasie. To może tylko być wypadek przy pracy. Kilka słabszych meczów może się zdarzyć każdemu. Nie ma co aż tak podgrzewać atmosfery. To może być brzydki mecz. My go nie musimy wygrać, nie wolno tylko przegrać.

Poza tym pamiętajmy, że obojętnie co stanie się w sobotę, to wygrana na Białorusi da nam awans do finałów MŚ. I to mecz w Mińsku może mieć decydujące znaczenie.

Czy martwią Pana kontuzje kolegów?

- I to jak. Szkoda mi wszystkich. Największą stratą może okazać się dziura w środku pola. Nie wiadomo co z Radkiem Kałużnym, ale jak go znam, to na mecz będzie gotów. Gorzej wygląda sytuacja Piotrka Świerczewskiego. Mieszkam z nim w pokoju i wiem, że noga go boli. Dostawał zastrzyki przeciwbólowe. Nie grał już tyle dni, nie zdecydował się na artroskopię, tylko leczy się laserami. Sam mówi, że lepiej chyba, aby wyzdrowiał do końca niż ryzykował poważniejszą kontuzją.

Wiadomo, ile Piotr dla nas znaczył. Trzymał pomoc, był naszym dowódcą, dobrym duchem zespołu. Organizował grę, przejmował masę piłek w środku pola, walczył. A nam w sobotę najbardziej potrzeba będzie właśnie "walczaków". Wprawdzie Arek Bąk da chyba radę go zastąpić. Szkoda byłoby jednak, gdyby Piotr nie zagrał.

Jak, Pana zdaniem, zagrają Norwegowie?

- Tak jak zwykle. Nie będą prowadzić otwartej gry. Podanie do boku i wrzutka albo daleki przerzut z głębi pola na Johna Carewa. To nie jest łatwy styl dla przeciwnika. Nie możemy rzucić się na nich, bo trafimy na otwarte noże. Oni już przegrali eliminacje, ale chcą uratować twarz. Ale w Oslo sobie poradziliśmy. Z tym, że w Chorzowie mecz będzie trudniejszy.

Lubi Pan grać na Stadionie Śląskim?

- Jasne. Tam, za trenera Wójcika, strzeliłem dwa gole Rosji. Poza tym lubię stadiony, gdzie jest bardzo dużo kibiców, gdzie czuć atmosferę. Uważam, że to skandal, że w Polsce, 40-milionowym kraju, nie ma stadionu z zadaszonymi trybunami. Przykro patrzeć, co się dzieje w Polsce. Tu wszystkim zależy tylko na szybkiej promocji zawodnika i sprzedaży na Zachód. Wszystko kręci się wokół tego. Dlaczego my nie mamy jednego stadionu takiego, jakich gdzie indziej jest 30?

Czyja to wina?

- Podpuszczacie mnie. Ale to wina nas wszystkich. Także piłkarzy. Przez 15 lat nie graliśmy na żadnych mistrzostwach, to i nikomu nie chciało się budować stadionu.

Jak Pan wspomina pojedynki z Carewem w Oslo?

- Widziałem jego występ w barwach Valencii przeciwko Realowi. Zagrał bardzo dobrze. Ale na szczęście drużyna Norwegii to nie Valencia, nie grają na niego aż tylu piłek, innych ma partnerów. Wiemy, jakie są jego atuty, ale znamy też i słabe strony. W obronie postaramy się zagrać na "zero", a o to co będzie się działo z przodu, niech martwią się napastnicy i pomocnicy. Może uda się jakaś kontra? A może stały fragment? Bo grając atakiem pozycyjnym tylko jedna drużyna na świecie potrafi strzelić sporo bramek. To Francuzi.

Mecz w Chorzowie ma obejrzeć wielu polityków, prezydent. Jakie to ma znaczenie?

- Liczymy na doping każdego, kto znajdzie się na Stadionie Śląskim. Nawet wtedy, gdy gra nam się nie będzie układała, gdy będziemy grać "padlinę". Wtedy wszyscy będą musieli pokazać charakter. My na boisku, ale i ludzie na trybunach. Niech każdy, najlepiej jak umie, wykona swoją robotę. Wygrana może dać nam awans, ale nie musi. Pamiętajmy, że mecz można także przegrać.

Czy to dobrze, że pojedziecie do Katowic dopiero w piątek i będziecie tylko raz trenować na Śląskim?

- Wiecie, ile razy trenowałem na Arena auf Schalke przed pierwszym meczem? Ani razu. Stadion jest od grania, a nie od tego, by na nim trenować. Jedne zajęcia w zupełności nam wystarczą.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.