Hagi: czy wybitny piłkarz będzie wybitnym trenerem?

Nie będę trenował juniorów. Osiągnąłem pewien poziom i nie zejdę niżej - mówił jeden z najwybitniejszych piłkarzy lat 90. Gheorghe Hagi. Słowa dotrzymał. Ledwie zakończył karierę, został selekcjonerem reprezentacji Rumunii.

Hagi: czy wybitny piłkarz będzie wybitnym trenerem?

Nie będę trenował juniorów. Osiągnąłem pewien poziom i nie zejdę niżej - mówił jeden z najwybitniejszych piłkarzy lat 90. Gheorghe Hagi. Słowa dotrzymał. Ledwie zakończył karierę, został selekcjonerem reprezentacji Rumunii.

Bardzo rzadko zdarza się, by piłkarz przestał grać i natychmiast zaczął prowadzić kadrę. Jedni czekają na taki zaszczyt całe życie, inni nie dostają szansy nigdy. W Europie takie szczęście miał Mark Hughes. W polskim sporcie zespołowym podobną drogę przeszedł trener złotych medalistów olimpijskich w siatkówce Hubert Wagner.

Tego ostatniego z rumuńskim rozgrywającym łączą co najmniej dwie rzeczy. Jak w Polsce siatkówka każdemu kojarzy się z legendarnym "Katem", tak w Rumunii we wszelkich rozmowach o futbolu nieodmiennie pobrzmiewa nazwisko Hagiego. Obaj słyną też z niewyparzonego języka, mówienia wprost tego, co myślą, bez liczenia się z konsekwencjami. I znają swoją wartość. - Dlaczego nigdy nie wybrano mnie na najlepszego piłkarza w Europie? - tłumaczył na łamach "World Soccer". - Zasługiwałem na ten tytuł już wtedy, kiedy grałem w Steaule. To był wtedy najlepszy klub w Europie, ale to dla nikogo nie miało znaczenia. Bo urodziłem się w Rumunii. To się liczyło.

Większy niż życie

Zaczynał kopać piłkę na plaży Morza Czarnego jak wielu chłopców koło Konstancy (pochodzi z bardzo biednej rodziny macedońskich imigrantów). Grał boso, kopał piłkę zrobioną z końskiego włosia. Dlaczego inni nie osiągnęli tego co on? Kwestia talentu? - Raczej pracy. Nie wszyscy zdolni chłopcy potrafią poświęcić dla piłki wszystko, a ona tego wymaga. Żeby do czegoś dojść, trzeba cierpieć - mówił. Cierpiał od małego, bo jako najniższy i najsłabszy zwykle stawał na bramce. Ale kiedy koledzy wypuszczali go do przodu, błyskawicznie strzelał gola.

Miał to szczęście, że jego wyjątkowy talent dostrzeżono bardzo szybko. Już jako nastolatek robił z piłką rzeczy nieprzewidywalne, widział na boisku więcej niż dwa razy starsi koledzy. Zagrania, które innym przytrafiały się raz na wiele tygodni, dla niego były normalnymi. Wzorował się na Johanie Cruyffie. - Idoli zbyt wielu nie miałem - wspomina. - W dzieciństwie, co chyba zrozumiałe, nie miałem zbyt wielu okazji oglądania futbolu na najwyższym poziomie. W 1994 zgodziłem się na transfer do Barcelony tylko dla Holendra. I tylko dzięki niemu mogłem pokazać wszystko, co miałem najlepszego.

W kadrze zadebiutował jako 17-latek. Był to arcyważny moment nie tylko dla niego, ale także całej rumuńskiej piłki. To wówczas rozpoczął się jej błyskawiczny rozwój. Hagi zrewolucjonizował grę reprezentacji - jego szybkość i pomysłowość sprawiły, że koledzy mogli przeprowadzać zabójcze kontrataki, z których słynęli przez całą dekadę lat 90. Hagi posturę miał nikczemną (174 cm wzrostu, but numer pięć), ale wpływ, jaki wywierał na krajowy futbol, był - jak pisano - większy niż życie. To dzięki niemu rumuńską piłkę zaczęto szanować w całej Europie, tamtejszych piłkarzy - kupować do najsilniejszych lig.

Na mundialu po raz pierwszy wystąpił w 1990 roku we Włoszech - kilkakrotnie pokazał przebłyski geniuszu, ale nie był to najlepszy okres w jego karierze, a drużyna rumuńska odpadła z turnieju już w drugiej rundzie, przegrywając z Irlandią w rzutach karnych. "Jedenastki" miały zresztą prześladować Rumunów na każdych kolejnych mistrzostwach świata.

Apogeum możliwości osiągnął cztery lata później. Na mundialu w USA powalał świat na kolana w niemal każdym meczu i należał do największych gwiazd imprezy obok Romario i Roberto Baggio. Strzelił trzy gole, ale najpiękniejszego -Kolumbijczykom, kiedy przelobował bramkarza po uderzeniu z 50 m. Jego zespół znów jednak odpadł po karnych (w ćwierćfinale ze Szwecją). W 1998 roku marzenia Hagiego o medalu prysły rundę wcześniej, a minimalne zwycięstwo dał Chorwatom - oczywiście - strzał z rzutu karnego.

Klubowy paradoks

Jego karierę klubową wyznaczał paradoks. W najsilniejszych ligach - jak hiszpańska i włoska - nigdy nie osiągnął wielkich sukcesów. Miał ciągłe kłopoty z powstrzymaniem nerwów na boisku, często zawieszano go na wiele tygodni. Najcenniejsze trofea wywalczył z zespołem, któremu kariery nikt nie wróżył - Galatasaray (Puchar UEFA i Superpuchar Europy).

Jeszcze w latach 80. "Maradonę Karpat" bardzo chciały Juventus i Milan. Właściciel tego pierwszego Giovanni Agnelli obiecywał, że jeśli rząd rumuński zgodzi się na transfer, wybuduje w Bukareszcie fabrykę Fiata. Zgody nie dostał. A mediolańczycy namawiali Hagiego, by uciekł z kraju. Ale to wiązało się z wielomiesięczną przerwą w grze (kara zawieszenia) i rozstaniem z rodziną. Tym razem to piłkarz odmówił.

Jako jeden z niewielu piłkarzy w historii, grał i w Barcelonie, i w Realu. Do Madrytu trafił po trzech wspaniałych latach w Steaule (trzy razy podwójna korona), ale nigdy nie wybił się ponad funkcję solidnego zmiennika, a to go nie satysfakcjonowało. Pokłócił się z trenerem Johnem Toshackiem, nie zaakceptowało go wielu piłkarzy. Przeszedł do Brescii, z którą spadł do Serie B. Ofert nie brakowało, ale Hagi został. Tłumaczył, że nie chce, by ktokolwiek zarzucił mu, że uciekł. Został jeszcze rok, wprowadzając zespół z powrotem do pierwszej ligi. Po MŚ '94 kupiła go Barca, ale tym razem marzenia o sukcesach udaremniła ciężka kontuzja.

Gdy pięć lat temu za sześć milionów dolarów kupiło go Galatasaray, turecka prasa wpadła w histerię: tyle pieniędzy za takiego starca? - pytali dziennikarze. Szybko zmienili zdanie. 31-letni Hagi nie potrzebował czasu na adaptację, zaczął strzelać kluczowe gole, popisywać się niezapomnianymi asystami. Nikt bardziej od niego nie przyczynił się do zdobycia przez klub ze Stambułu Pucharu UEFA. - Kiedy podpisywałem kontrakt, zażądałem dodatkowego punktu w umowie, gwarantującego mi ekstra premię, jeśli zdobędziemy europejski puchar - opowiada. - Potraktowali to jako żart, ale się zgodzili. Nigdy nie zapomnę zwycięstwa nad Arsenalem. Gdy zgłosiłem się po premię, żartów już nie było [dostał 150 tys. dol. - red.].

Sklonować Hagiego

Nic dziwnego, że Turcy też uważają Hagiego za swojego. Kiedy 25 kwietnia żegnano go na bukaresztańskim stadionie narodowym (mecz z drużyną Reszty Świata zakończył się remisem 2:2), na trybunach nie brakowało także czerwonych flag z półksiężycem. Filigranowy rozgrywający nie potrafił ukryć łez - jego córka zaśpiewała hymn, 70 tys. kibiców płakało jak bobry, gdy na olbrzymim telebimie widać było najwspanialsze momenty w jego karierze. Nikt nie zwracał uwagi na laserowe show, bo ludzie zajęli się skandowaniem jego nazwiska.

Poczta wypuściła okolicznościowe znaczki z jego wizerunkiem, gazety lamentowały nad jego odejściem. "Zginiemy bez ciebie", "Słowa nie wystarczą, by ci podziękować", "Koniec snu", "Od dziś reprezentacja zawsze będzie grała w dziesiątkę", "Odchodzi żywa legenda" - to tylko niektóre tytuły. A Hagi znów zrobił wiele, by kochali go nie tylko fani. Pożegnalny mecz przyniósł 1,5 mln dol. dochodu, który w całości został przeznaczony dla bezdomnych dzieci z jego rodzinnej Constanzy.

Hagi wielokrotnie ogłaszał koniec kariery. Czasami definitywny, czasami rezygnował tylko z gry w kadrze. Zawsze zmieniał zdanie. - Jest mi żal, ale życie nie daje mi wyboru. Nie wiem, czy wytrzymywałbym pełne 90 min. A nie zamierzam robić niczego na pół gwizdka, nie chcę siedzieć na ławce i wprawiać fanów w zakłopotanie. Widzę 23-latków, którzy nie wytrzymują szaleńczego tempa gry. Ja niedługo będę miał 37 lat.

Kiedy Hagi wracał do kadry w 1999 r., jedna z gazet poświęciła mu 40 stron. Decyzję o powrocie piłkarz podjął podczas telewizyjnego show na żywo. Cała Rumunia zasiadła przez ekranem, nie milkły telefony, zebrani pod studiem taksówkarze bez wytchnienia uderzali w klaksony. Prowadzący audycję dosłownie błagał pomocnika Galatasaray, by pomógł reprezentacji. Wzruszony Hagi zgodził się. Wrócił i... Rumunia po 63 latach pokonała Węgry. W kraju pojawił się pomysł, by piłkarza sklonować...

Awanturnik, ale dżentelmen

Kiedy mówiło się o jego charakterze i osobowości, zawsze wyłaniał się wizerunek pełen sprzeczności. Nigdy nie był potulny, często tracił kontrolę nad sobą, wpadał we wściekłość. Gdyby nie zajął się piłką, pewnie zostałby hersztem młodzieżowego gangu. Charyzma i silny instynkt przywódczy, wybuchowy charakter, nietolerowanie sprzeciwu - te cechy miał już jako chłopiec i nie zatracił ich do dziś. Najbardziej cierpieli na tym sędziowie, z którymi Hagi właściwie nie rozmawiał, tylko na nich wrzeszczał. A pretensje miał w niemal każdym meczu. Trudno zliczyć, ile razy wyrzucano go z boiska. - Wszyscy pytają mnie, dlaczego awanturuję się z sędziami - skarżył się. - A kto zrobi to za mnie? Bystry arbiter akceptuje fakt, że chcę mu coś wytłumaczyć. Czy kiedykolwiek któregoś kopnąłem? A wiecie, ile ja zebrałem kopniaków? Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć, że przeciwnicy tak rzadko dostawali kartki, a pokazać ją mnie zawsze było takie łatwe.

Na boisku Hagi nie przebierał w słowach, poza nim uchodził za dżentelmena, człowieka obytego, wszechstronnego, który poradziłby sobie w każdej dziedzinie. O tym, że zostanie piłkarzem, postanowił, mając osiem lat, a mimo to nie zaniedbał nauki. W tym samym roku, w którym zadebiutował w kadrze, zaczął studia ekonomiczne . Sześć lat później opuszczał uniwersytet w Bukareszcie z dyplomem w kieszeni. Na Euro 2000 długo udzielał wywiadów po rumuńsku, włosku, hiszpańsku i angielsku. - Zacząłem studiować, bo sądziłem, że przestanę grać w wieku 31 lat i będę musiał zająć się czym innym - tłumaczył. Studia kończył zresztą, kiedy grał już w Realu. Latał do kraju specjalnym samolotem. Choć wielu mu to odradzało, był zdeterminowany, by uzyskać dyplom. Ostatni egzamin zaczął się jak zwykle. Hagi mówił o zyskach, zarządzaniu, itp., kiedy członkowie komisji przerwali mu: - O tym się już nasłuchaliśmy, powiedz nam lepiej, jak strzeliłeś wczoraj tego gola z 30 m? Myślisz, że zakwalifikujemy się do MŚ? - dopytywali się profesorowie.

Wielu zarzucało mu narcyzm, którego w dodatku nawet nie starał się ukryć. Kiedy w latach 90. pytano go o najlepszych rumuńskich piłkarzy, mówił, że tylko siebie może wyróżnić, a o innych nawet nie myśli, koncentruje się na własnym rozwoju. Kiedy proszono go, by wymienił trzech zawodników lepszych od siebie, odpowiadał: "Trudno byłoby takich znaleźć". Naciskany, niechętnie wymieniał Maradonę. - Jego nazwisko to dla mnie synonim słowa "talent" - przyznał.

Stan szczęścia

Jak molowi książkowemu Rumunia będzie się zawsze kojarzyć z Eugenem Ionesco, a fanowi motoryzacji - z charakterystycznymi kształtami Dacii, tak dla każdego kibica piłki nożnej zawsze będzie krajem, który wydał na świat Hagiego. 120 meczów i 35 goli w reprezentacji, trzy mundiale, bramki, które przeszły do historii, transfery do największych klubów świata, Puchar UEFA i Superpuchar Europy wywalczone z klubami, w których nawet marzenia o takich trofeach uznano by za objaw szaleństwa - porównywalny dorobek w Europie Wschodniej miało tylko kilku piłkarzy (niektórzy członkowie słynnej węgierskiej "złotej jedenastki" z lat 50., Boniek, Błochin, Panenka, teraz w ich ślady idzie Szewczenko).

Hagiego już dawno nikt nie pyta o idoli, to raczej młodzi piłkarze z czcią wymieniają jego nazwisko, ale decydując się na pracę szkoleniowca 36-letni Rumun znów poszedł w ślady swojego wzoru z lat dziecinnych - Johana Cruyffa. Holender jako trener sprawdził się znakomicie, z Barceloną zdobył Puchar Europy. Czy trener Hagi osiągnie z reprezentacją Rumuni to, czego nie osiągnął piłkarz Hagi, czyli medal na imprezie mistrzowskiej? - Ostrzegano mnie, że to bardzo trudne i że podejmowanie się tego zadania to wielkie ryzyko - mówił. - Ale ja uwielbiam wyzwania. Zresztą kto boi się wilków, nie wchodzi do lasu. Teraz znów czuję się szczęśliwy. I jestem przekonany, że ten stan będzie trwał przez następne trzy lata, bo co najmniej tak długo będę pracował z reprezentacją.

Rafał Stec

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.