Maestria kontry - po półfinałach Ligi Mistrzów

Jeśli w tak ofensywnej dyscyplinie jak koszykówka decydującą rolę gra dziś defensywa, co dopiero w piłce nożnej, w której jeden błąd bywa nie do odrobienia. Najlepiej broniące w tej edycji Champions League Valencia i Bayern spotkają się 23 maja w finale

Maestria kontry - po półfinałach Ligi Mistrzów

Jeśli w tak ofensywnej dyscyplinie jak koszykówka decydującą rolę gra dziś defensywa, co dopiero w piłce nożnej, w której jeden błąd bywa nie do odrobienia. Najlepiej broniące w tej edycji Champions League Valencia i Bayern spotkają się 23 maja w finale

Analiza Dariusz Wołowski

Ale nawet najlepsza obrona nic by nie dała, gdyby nie kontrataki. Valencia i Bayern jak nikt inny rozumieją, że najlepsza jest najkrótsza droga do bramki rywala. I intuicyjnie, naturalnie ją wyczuwają.

Najpierw była krytyka

Gdy na Euro 2000 zatriumfował futbol ofensywny - optymiści przepowiadali, że w Europie długo obowiązywać będą standardy, które podziwialiśmy w Belgii i Holandii. Ich przeciwnicy powtarzali jednak, że wnioski z mistrzostw kontynentu byłyby inne, gdyby finał skończył się 60 sekund wcześniej, a Włochy utrzymały prowadzenie 1:0 nad Francuzami. Czyli, że perfekcja gry defensywnej wciąż ma swoją wagę i nie traci na znaczeniu. Z pewnością potwierdzają to wyniki w obecnej Lidze Mistrzów.

Tak się składa, że i Valencia, i Bayern były w tym sezonie ostro krytykowane za styl gry. W Hiszpanii oglądalność meczów zespołu Hectora Cupera drastycznie spadła. Przed rokiem Valencia w drodze do finału Champions League rozbiła u siebie Lazio 5:2 i Barcelonę 4:1. Grała ofensywnie, efektownie, choć w obronie mądrze i odpowiedzialnie tak jak dziś. Tylko że teraz ofensywna gra się zmieniła. Hiszpańscy fani nie umieli tego zaakceptować. Zarzucają Cuperowi, że zmusza piłkarzy do poświęcania większości sił na przeszkadzanie, "psucie" gry.

Mnie argument ten wydaje się dziwny. Prawda, że Valencia nie gra pięknie jak rok temu, ale z pewnością ma w składzie kilku bardzo kreatywnych piłkarzy. A że obok znakomitej techniki Gaizka Mendieta i Kily Gonzalez to wojownicy, nic w tym złego nie widzę. Trzeba docenić Cupera, za to co zrobił z zespołem. Pamiętając również, że budżet klubu jest nieporównywalny z Realem, Lazio, Milanem czy Barceloną.

Dlaczego Valencia okazała się dla Leeds o niebo trudniejszym rywalem niż Deportivo, które Anglicy wyeliminowali w ćwierćfinale? Przecież patrząc na rozgrywki Primera Division w dwóch ostatnich sezonach to zespół Javiera Irurety jest lepszy. Przed rokiem był mistrzem, teraz też wyprzedza Valencię w tabeli, a jednak przed półfinałami dla wszystkich było jasne - nawet dla chorobliwego optymisty Davida O'Leary'ego, że jego zespół czeka znacznie trudniejsza przeprawa. Deportivo to zespół zdecydowanie mniej wyrachowany i sprytny, mniej dojrzały niż Valencia. A jego ofensywne ustawienie bardzo Leeds odpowiadało. Mistrz Hiszpanii jest za mało regularny, za bardzo chimeryczny. U siebie piłkarze Irurety to grupa nieustraszonych machos, ale poza La Coruną tracą impet zupełnie. A że bronić się nie umieją, są niemal bezbronni. Tak jak na Elland Road, gdzie przegrali 0:3.

Valencia to zespół z niezwykłą ogładą. Ze wszystkich uczestników tej edycji Champions League tylko Bayernowi równie ciężko strzelić bramkę. Zespół Cupera jest w lidze hiszpańskiej wyjątkowy, uwielbia grę z kontry, gorzej czuje się w ataku pozycyjnym. Ale nic dziwnego, skoro twórcą koncepcji gry jest Argentyńczyk. A jak wiadomo, ludziom wykształconym w tamtejszym futbolu mentalnością bliżej do Włochów niż Hiszpanów.

Poza tym układ meczów półfinałowych i ich przebieg bardzo sprzyjał Valencii. Tylko przez kwadrans ze 180-minutowej rywalizacji musiała przejąć inicjatywę od Leeds. Piłkarze Cupera grali jak chcieli: najpierw kontratakując na Elland Road, a potem od 15. minuty spotkania u siebie. Do chwili, gdy Juan Sanchez nie strzelił pierwszego gola, na dodatek ręką - Leeds wyglądało na zespół, który jest w stanie przedrzeć się do finału. Ale jednak to Valencia kontrolowała przebieg rywalizacji. I na początku drugiej połowy jej kontry przyniosły rozstrzygnięcie i zaskakujące w rozmiarach zwycięstwo 3:0. A mogło być jeszcze więcej.

Król był nagi

Niedoceniany w tej edycji Bayern awans do finału także zawdzięcza wspaniałej grze z kontry i niebywałej skuteczności. Kiedy kilka miesięcy temu mistrz Niemiec przegrał w Lyonie 0:3, nerwy stracił nawet prezes Franz Beckenbauer. Powiedział, że drużyna gra antyfutbol i, zasugerował, że trzeba w tym "zestawie" wymienić kilka kluczowych figur. Gdy zarząd klubu odliczał, ile jest w stanie wydać na transfery przed kolejnym sezonem, starzy, zdawało się wypaleni piłkarze zaprezentowali w ćwierćfinałowych meczach z Manchesterem United i półfinałowych z Realem Madryt niewiarygodny entuzjazm i chęć walki. W tych elementach górowali nad rywalami, niwelując ich techniczną przewagę. O ile w spotkaniach z mistrzem Anglii nie było to aż tak bardzo trudne, o tyle z Realem zdarzyła się rzecz dla wielu po prostu niewiarygodna. Olśniewający wcześniej cały świat królewski styl został niemal skompromitowany. W pierwszym meczu piłkarze z Madrytu byli bezradni, aż do bezmyślności. W drugim tracili nie mniej głupie gole i nawet nie dominowali w polu. Właściwie nikt, ani Figo, ani Roberto Carlosowi nie pozwolono zagrać na ich poziomie. Bayern obnażył wszystkie braki "Królewskich": wolni, mało zwrotni środkowi obrońcy Hierro i Karanka; dziura w środku boiska, gdzie Makalele i Helguera zupełnie sobie nie radzili. Bayern zdecydowanie przewyższał Real przygotowaniem fizycznym i motywacją. Nie ustępował organizacją gry, długo utrzymując się przy piłce - zwłaszcza w drugim meczu. Tylko że o ile Hiszpanie grali głównie w poprzek, Niemcy przede wszystkim wzdłuż boiska. Jaka musiała być bezsilność Realu, skoro w końcówce rewanżu atakował Bayern, który nie potrzebował już przecież więcej goli. Nawet w chwili, gdy nikła ostatnia szansa, Hiszpanie nie potrafili zdobyć inicjatywy.

Ale cały ten deszcz komplementów dla Niemców nie zmienia faktu, że 23 maja na San Siro Bayern stanie naprzeciwko zespołu dorównującemu mu organizacją i siłą gry obronnej. I przeciw defensorom Valencii raczej niemożliwe będzie zdobywanie tak "przedszkolnych" goli, jak ten drugi na Stadionie Olimpijskim przeciw Realowi.

Ale i dla Valencii będzie to mecz potwornie ciężki. W drugiej linii były lekkoatleta Mendieta wreszcie znajdzie "biegaczy" nie ustępujących mu ani szybkością, ani wytrzymałością. Tak jak Kily Gonzalez, który zwykle przewyższał rywali walecznością.

Finałową rywalizację może rozstrzygnąć jeden gol. Bo potem przełamanie obrony rywala będzie trudne.

Jednak pierwszy raz w fazie pucharowej tej edycji Champions League Niemcy będą faworytem. W starciach z MU i Realem nie byli. I to bardzo im posłużyło. Czy udźwigną rolę tych, którzy powinni zwyciężyć? Dwa ostatnie finały przegrali, a na tytuł najlepszej drużyny kontynentu czekają już 25 lat. Ale Valencia czeka od zawsze.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.