Rafał Stec: Anarchia na Nou Camp

Coraz bardziej staje się prawdopodobne, że Barcelona nie zagra nawet w eliminacjach Ligi Mistrzów. Po wyrzuceniu Louisa van Gaala miała odzyskać mistrzostwo kraju i wreszcie zawojować Europę. Czy w przyszłym sezonie będzie jeszcze gorzej?

Rafał Stec: Anarchia na Nou Camp

Coraz bardziej staje się prawdopodobne, że Barcelona nie zagra nawet w eliminacjach Ligi Mistrzów. Po wyrzuceniu Louisa van Gaala miała odzyskać mistrzostwo kraju i wreszcie zawojować Europę. Czy w przyszłym sezonie będzie jeszcze gorzej?

Analiza Rafał Stec

Wydawałoby się, że Barcelona ma wszystko, by nieprzerwanie odnosić sukcesy: kilkadziesiąt tysięcy oddanych fanów skłonnych samodzielnie utrzymywać drużynę, byle tylko na koszulkach nie znalazło się logo sponsora, wielkie pieniądze na transfery i nie mniejszy prestiż umożliwiający sprowadzenie na Nou Camp niemal każdego piłkarza na świecie, bo co drugi marzy o grze na tym stadionie (druga połowa chciałaby grać w Realu). Sukcesów jednak nie odnosi, oczywiście jak na tamtejsze standardy (półfinał Pucharu UEFA gdzie indziej wywołałby euforię), bowiem od czasów Johana Cruyffa brakuje jej jednego - wybitnej osobowości, która ma pomysł na drużynę oraz wystarczającą charyzmę i siłę przebicia, by go konsekwentnie realizować. Taką jak Alex Ferguson w Manchesterze United czy Hector Cuper w Valencii. I nie musi nią być trener, o czym najlepiej przekonuje osoba prezydenta Bayernu Franza Beckenbauera.

Miłość do piłki

Kibice w Katalonii mogą z utęsknieniem wspominać czasy znienawidzonego Louisa van Gaala, który odchodził przy akompaniamencie wyzwisk i złorzeczeń. Holender na pożegnanie wyliczył trofea, jakie zdobyli pod jego kierownictwem piłkarze (podkreślając, że miał mało czasu, a gdyby dano mu go więcej, Barca w LM doszłaby dalej niż do półfinału), i rzucił słowa do dzisiaj brzmiące jak klątwa: - Myślałem, że będę miał idealne warunki, żeby osiągnąć wielkie sukcesy. Niestety, nie pozwolono mi dokończyć pracy. Ciekawe, kiedy tyle osiągniecie beze mnie. Moim zdaniem nieprędko.

Van Gaalowi udawało się jedno - wygrywać rywalizację z Realem Madryt. Barcelonie bardzo rzadko udawało się być przez trzy sezony z rzędu wyżej w lidze niż jej odwieczny rywal. W ostatnim półwieczu udało się to tylko zespołom prowadzonym przez Cruyffa i właśnie van Gaala.

Słowa Holendra pobrzmiewają teraz pewnie w uszach Katalończyków z taką mocą, z jaką nad Wisłą wspomina się słowa Zbigniewa Bońka, który podczas mundialu w Meksyku powiedział, że Polacy przez wiele lat nie zagrają na mistrzostwach świata. Van Gaal wyleciał (oficjalnie sam zrezygnował) dlatego, że nie potrafił przekonać zawodników do wygrywania w Champions League (że umiejętności im nie brakowało, nikt nie miał wątpliwości). Z jego następcą - Serrą Ferrerem, wcześniej opiekującym się juniorami - Barca nie radzi sobie nawet w Primera Division, szanse na tytuł praktycznie straciła już kilka tygodni temu. Van Gaala notorycznie wyśmiewano - zwłaszcza za notatki, które robił czasem przez pełne 90 min (regularnie zdarzało się, że na konferencji prasowej nie potrafił skomentować jakiejś akcji, bo jej... nie widział), ale gra Barcy była zorganizowana, zawodnicy podporządkowywali się poleceniom wydawanym przez trenera. Teraz na boisku panuje pełna anarchia, nie tylko pod względem taktycznym, także mentalnym. Za czasów van Gaala taka niesubordynacja jak w niedawnym pojedynku z Osasuną (zamiast odrabiać straty, piłkarze stracili głowy i kończyli w ósemkę), nie zdarzała się. Nawet najlepszy wówczas piłkarz świata Rivaldo musiał się ugiąć - dopóki nie przeprosił za publiczne narzekanie na swoją pozycję na boisku, był odsunięty od drużyny.

Podczas meczu z Osasuną piłkarze Barcelony stracili nerwy - taki jednostkowy przypadek można zrozumieć. Ale pewne grzechy popełniają notorycznie i nie widać, by trener z tym walczył - uwielbiają być przy piłce, niewielu z nich za to myśli o tym, by odebrać ją przeciwnikowi. W czasach, gdy na całym świecie broni się i atakuje całą jedenastką, Katalończycy wszystkie siły angażują tylko w ofensywę. Poza obrońcami jeden Josep Guardiola stara się przerwać akcję rywala natychmiast, gdy jego drużyna traci piłkę. Pozostali energią tryskają tylko w ataku, tyle że napastnicy strzelają, jak są w formie. Jeśli im nie idzie, do siatki trafiają tylko rywale. Efekt? Oto wyniki trzech kolejnych meczów ligowych Barcelony: 4:4 z Villarealem, 4:4 z Realem Saragossa, 1:3 z Osasuną. A niewiele brakowało, by było jeszcze gorzej. W obu zremisowanych spotkaniach Katalończycy ostatnie gole strzelali po 90. min gry.

Bez pomysłu

W Barcelonie chyba wciąż panuje przekonanie, że jej piłkarze mają nieograniczone możliwości w ofensywie i są w stanie odrobić każdą stratę. Ta opinia na pewno jak ulał pasuje do wielkiego rywala - madryckiego Realu (Aitor Karanka pewnie nie znalazłby miejsca w żadnym włoskim pierwszoligowcu), do Barcy dawno już nie. Ivan Helguera to lepszy piłkarz niż Josep Guardiola, Raul - skuteczniejszy napastnik niż Patrick Kluivert, Marca Overmarsa od Luisa Figo dzielą lata świetlne itd. O słabości ofensywy Barcy dobitnie przekonały półfinałowe pojedynki w Pucharze UEFA z Liverpoolem. W pierwszym meczu, na Nou Camp, Anglicy pozwolili rywalom atakować. Gdyby sądzić po analizie części boiska, w której znajdowała się piłka, i tego, kto częściej miał ją przy nodze, diagnoza mogłaby być jedna - gospodarze mieli przygniatającą przewagę. Tyle że nic z niej nie wynikało. Okazało się, że kiedy Barca natrafi na drużynę konsekwentną, z rozumiejącą się bez słów defensywą, w której każdy jest asekurowany przez partnera, jej piłkarze są bezradni. Dużo biegają, wymieniają tysiące podań, ale do bramki się nie zbliżają.

Nieprawdziwa, choć powszechna, jest także inna opinia - że na Nou Camp grają tylko wielkie gwiazdy. Dzisiaj za zawodnika wybitnego można uznać tylko Patricka Kluiverta (coraz bardziej wszechstronnego), ale on pół sezonu się leczył. Nawet Rivaldo, choć jest w czołówce najskuteczniejszych, w najważniejszych meczach zawodzi, nie strzela bramek decydujących o zwycięstwach. W meczu z Villarealem przestrzelił nawet karnego, co kosztowało Barcę utratę dwóch punktów.

Skoro nie ma gwiazd, trzeba je kupić - innych metod w bogatych klubach się nie stosuje. Na razie zanosi się jednak na to, że najbliższe transfery Barcelony mają być realizacją jakiejkolwiek koncepcji. Wśród piłkarzy, których pozyskanie rozważają szefowie klubu, nie ma ani jednego nazwiska (prócz bramkarzy), które może rozwiązać najbardziej palący problem zespołu, czyli niechęć do bronienia własnej bramki. Pewne już, że z Argentyny przyjedzie Juan Roman Riquelme, któremu nie brakuje niczego, by zawojować Europę, ale to zawodnik pokroju Rivaldo, rzadko myślący o grze w destrukcji. Inne potencjalne wzmocnienia to... nastolatkowie - cudowne dziecko Argentyny Javier Saviola i porównywany z George'em Weahem Mantorras z Angoli.

Brakuje w tym gronie piłkarzy defensywnych, co tym dziwniejsze, że z klubem definitywnie żegna się Guardiola, który na zakończenie kariery chce zmierzyć się z ligą angielską lub włoską. Jeśli odejdzie, rywale do pola karnego Barcy będą chyba dochodzić bez żadnych przeszkód. Bilansu po stronie strat nie będzie w stanie poprawić ani Jerzy Dudek, ani nikt z trójki: Edvin van der Sar, Gianluigi Buffon, Francesco Toldo. Jeśli obrońcy Barcy nadal będą wyprawiać to, co w meczach z Numancią czy Saragossą, duma Katalonii na twarzach kibiców będzie wywoływać rumieniec wstydu, nawet jeśli w jej bramce stanie David Copperfield.

Przestrogą dla Barcelony powinny być transfery z minionego lata, kompletnie chybione. Oprócz Emmanuela Petita i Marca Overmarsa prezes Joan Gaspart uchodzący za zajadłego nacjonalistę postanowił dołączyć swoich rodaków Alfonso i Ivana de la Penę (rodowity Katalończyk). Na całej linii zawiedli zwłaszcza dwaj ostatni. Cóż, kryterium etniczne to niezbyt szczęśliwy pomysł na budowanie drużyny.

Trenerski paradoks

Wielką szansą dla Barcy byłoby zatrudnienie Hectora Cupera. Argentyńczyk dokonał rzeczy w latach 90. bezprecedensowej - w odstępie roku doprowadził dwie różne drużyny do finału europejskich rozgrywek i w obu przypadkach były to kluby, którym furory nie wróżyli nawet najtężsi znawcy futbolu z Półwyspu Iberyjskiego. Najpierw Mallorca pod jego wodzą walkę o ostatni Puchar Zdobywców Pucharów przegrała z dysponującym kilkanaście razy wyższym budżetem Lazio, w ub.r. Valencię w Lidze Mistrzów powstrzymał dopiero Real Madryt. Przed tym sezonem Valencia utraciła kilku kluczowych graczy, ale Cuper ani myślał się tym przejmować. Zmienił styl gry zespołu - zamiast od pierwszych minut rzucać się na rywala, jego piłkarze cierpliwie czekają na jedną decydującą akcję w meczu, i... znów są o krok od finału Champions League.

Cuper to trener, jakiego Barca potrzebuje. Drużynę zaczyna budować od uporządkowania tyłów. I w Mallorce, i w Valencii, mimo że nie miał do dyspozycji nieograniczonych zasobów (prawie takie miałby na Nou Camp), potrafił stworzyć znakomitą defensywę, w tym drugim klubie najlepszą w Primera Division i jedną z najlepszych w Europie.

To, że argentyński szkoleniowiec szuka nowego wyzwania, wiadomo od kilku tygodni (publicznie ogłosił, że jego czas w Valencii dobiega końca). Czy zgodzi się przyjść na Nou Camp? Po doświadczeniach w obecnym klubie może się długo zastanawiać. Nawet gdy Valencia wygrywała, pod stadionem koczowały tłumy fanów wyrzucających Argentyńczykowi, że skłonił piłkarzy do gry nudnej, opierającej się na zasadzie "jak najmniej stracić", a nie "maksymalnie dużo strzelić". Stwierdzenie, że Hiszpanie na stadion przychodzą nie tylko dla zwycięstw, że co najmniej tak samo łakną finezyjnych akcji i ataku bez wytchnienia, to już banał. Ale chyba nigdzie nie jest tak prawdziwy jak na Camp Nou. To jedno z niewielu miejsc, w których drużyna wygraną 1:0 może doprowadzić fanów do furii, a po strzeleniu gola na 5:5 w doliczonym czasie gry - otrzymać owację na stojąco. A z Cuperem na ławce uzyskanie tego drugiego wyniku graniczy z cudem (Valencia dwiema bramkami przegrała w tym sezonie tylko raz - z Deportivo, tracąc oba gole w doliczonym czasie gry). Barcelona bardzo chce Argentyńczyka, tyle że parol na niego zagięło też kilka klubów włoskich, a Serie A wydaje się miejscem dla niego wręcz stworzonym - tam klub może przez cały rok nie zdobyć więcej niż jednej bramki, byleby nie przegrywał.

Widoki na najbliższą przyszłość są dla Barcy marne. Do czwartej w lidze Mallorki (najniższe miejsce dające prawo gry w eliminacjach ) traci cztery punkty, co odrobić nie byłoby trudno, ale nie w takiej formie. Zwłaszcza że terminarz jej nie sprzyja - czekają ją jeszcze m.in. mecze z Alaves, Valencią i derby z Espanyolem.

Piłkarze znaleźli się w sytuacji dokładnie odwrotnej niż za kadencji van Gaala. Wtedy wygrywali (nie zawsze, ale znacznie częściej niż teraz), ale nienawidzili trenera. Zwolnionego niedawno Serrę Ferrera bardzo lubili (jak jeden mąż bronili go, gdy tracił posadę), ale grali słabiutko. Jeśli Barcelonie nie uda się zatrudnić Hectora Cupera lub trenera o talencie i osobowości, a latem kupować będzie tylko nastoletnich napastników, za rok może być jeszcze gorzej.

Copyright © Agora SA