Mirosław Trzeciak opowiada jak zostaje się trenerem w Hiszpanii

Robert Błoński: Trudno zostać trenerem w Hiszpanii?

Mirosław Trzeciak: Są trzy szczeble. Ukończenie pierwszego daje prawo do pracy z juniorami. Zajęcia trwają rok. Ukończenie drugiego pozwala na pracę w III lidze. Też trwa rok, tyle że zajęcia są trzy razy w tygodniu, trwają po cztery godziny. No i wreszcie jest kurs ostatni, tzw. nacional - trwa około półtora roku. Właśnie jestem w jego połowie. Mam 12 przedmiotów - m.in. technikę, taktykę, psychologię, socjologię, prowadzenie drużyny, zachowanie w sporcie, teorię treningu sportowego...

Po każdym kursie, aby dostać się na następny, trzeba mieć praktykę. Po zdobyciu pierwszego stopnia - pół roku, czyli 150 godzin. Po zdobyciu drugiego - cały sezon. I wreszcie, jak się skończy "nacional" - dwa lata. Niekoniecznie oczywiście jako trener w I czy II lidze. Klub musi zgłosić absolwenta do federacji jako jednego ze swoich trenerów. Ja obecnie pracuję z młodzieżą w Osasunie Pampeluna.

Kiedy będzie Pan mógł prowadzić Barcelonę czy Real Madryt?

- (śmiech) Najwcześniej od czerwca przyszłego roku. W grudniu kończę "nacional", ale cały czas pracuję w klubie, więc praktyki już "odrabiam".

Kto organizuje te kursy?

- Okręgowe federacje. Konkurencja jest niesamowita. Nawarra to najmniejszy okręg w Hiszpanii, a ze mną uczy się 70 osób! W pozostałych jest zdecydowanie więcej kandydatów na trenerów.

Co trzeba zrobić, żeby zacząć takie kursy?

- Mieć maturę. Teraz polska jest uznawana, bo jesteśmy w Unii. Ale kiedy zapisywałem się na kurs, skierowano mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Kompletnie nie wiedziałem, o co będą pytać. Bałem się, więc nabrałem słowników, ale... wszystkie mi zabrali! Na szczęście egzamin był ze znajomości historii, z tekstu o rewolucji przemysłowej w XIX w. mieliśmy wyjaśnić kilka pojęć, było parę pytań z kultury i sztuki. Generalnie - pasowało mi.

Czy każdy trener w Hiszpanii ma licencję?

- Tak. Kiedyś było o nią jeszcze trudniej, trzeba było jeździć aż do Madrytu! Pozostałością tego jest dostępny tylko w stolicy kurs "master". To jakby doktorat. Tam na konsultacje przyjeżdżają już najtęższe głowy, m.in. Rafael Benitez. Trwa to dwa lata, zajęcia są dwa razy w miesiącu. Ciężko się dostać, jest tylko dla "wtajemniczonych". Ale ja chcę to również "zaliczyć".

Czy są wyjątki w przyznawaniu licencji? Np. dla zasłużonych piłkarzy?

- Jakiś czas temu federacja zrobiła przyspieszony kurs dla 30 byłych reprezentantów - m.in. Michela i Bakero, którym brakowało wykształcenia do "nacional". W dwa miesiące, ucząc się dzień w dzień po dziesięć godzin, wszystko nadrobili. Ale odbiło się to negatywnym echem, że robi się jakieś ukłony... Tu żadnej taryfy ulgowej nie ma. Jak przyjeżdża trener z zagranicy, to najpierw musi w swoim kraju minimum trzy lata pracować w najwyższej klasie rozgrywkowej.

Ile kosztują takie kursy?

- Pierwszy stopień 800 euro, drugi 1000, trzeci 1200 albo 1300. W Polsce "kasują" chyba więcej. Ciekawe, co dają w zamian? Bo w Hiszpanii książki, konsultacje ze znanymi trenerami, obiekty...

W Polsce jest przepis, że jeden trener nie może w jednym sezonie pracować w dwóch klubach.

- W Hiszpanii też jest. I, tak jak w Polsce, jest omijany. Manuel Preciago awansował latem do ligi z Levante. Odszedł do Murcii, stamtąd go wyrzucili w trakcie sezonu. I teraz jest... dyrektorem sportowym w Santander. Ma gabinet, ciepłe kapcie, ale ustala skład, taktykę. Na ławce siedzi figurant. Jeszcze lepszy "egzemplarz" to Amerykanin ukraińskiego pochodzenia Dimitrij Piterman. Kiedyś był prezesem Santander, powyrzucał wszystkich i... bez żadnych papierów został trenerem. Teraz tego samego próbuje w II-ligowym Alaves. Na ławce siedzi jako... kierownik drużyny. Licencji nie ma żadnej. Karami się nie przejmuje, płaci.

Dlaczego polskich trenerów nie ma nigdzie za granicą?

- W Hiszpanii co miesiąc wychodzą cztery fachowe gazety, do których - o makrocyklu, mikrocyklu, jednostkach treningowych, słowem o wszystkim - piszą najlepsi trenerzy. Jest również wiele konsultacji z wybitnymi fachowcami. Jest się od kogo uczyć. No i każdy klub ma trenera od przygotowania fizycznego. W Polsce - mało gdzie. To jest nauka, nie ma mowy o improwizacji.

Przygotowanie treningu to żaden problem. Mam program komputerowy od Rafaela Beniteza. Chcesz ćwiczenia na krótkie podania albo na grę podwójną klepką? Chcesz wytrzymałość szybkościową? Klikasz - i masz. Mówię o tym dla porównania, bo w Polsce wszystko opiera się, niestety, na szczęściu i intuicji.

Antoni Piechniczek, jako wiceprezes PZPN zabronił pracować Janowi Furtokowi i Markowi Wleciałowskiemu w I lidze, bo nie mają licencji. Zaproponował kompromis - by ich konsultantami byli starsi trenerzy: Władysław Żmuda i Jacek Góralczyk.

- Jestem zbulwersowany. Hiszpania to inny świat, tu można wybierać spośród dwóch tysięcy fachowców. A my mamy ich 20 na krzyż. Furtok to autorytet na najwyższym poziomie. Nie skorzystać z jego wiedzy i doświadczenia to grzech. Robienie krzywdy młodym zawodnikom. Niech trenuje "gieksę", ale w trzy lata nadrobi wszelkie zaległości! Niech w takich sytuacjach nie decyduje prawo, lecz rozsądek. Po co zatrudniać tych dwóch starszych trenerów? I płacić kolejnym osobom? Przecież wiadomo, w jakiej kondycji są polskie kluby. Dlaczego trenerowi Piechniczkowi tak bardzo na tym zależy?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.