Dariusz Wołowski: Sami sobie winni

Dariusz Wołowski: Sami sobie winni

Po pierwszym meczu z Bayernem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów Alex Ferguson stwierdził, że jest rozczarowany wyłącznie wynikiem. Rzeczywiście, z porażki na Old Trafford cieszyć się nie sposób. Trudno sprzeczać się z człowiekiem, który za pracę w futbolu otrzymał tytuł szlachecki, ale z tego, co widziałem, przez 90 minut mistrz Anglii ani razu nie zagroził poważniej niemieckiej bramce. Czy z tego można być zadowolonym?

Wszystkie cztery wielkie gwiazdy drugiej linii - Scholes, Keane, Giggs i Beckham - grały słabo. Beckham, od momentu celowego faulu na Effenbergu i żółtej kartki, do końca meczu rozpamiętywał już tylko to, że nie zagra w rewanżu. Jeszcze w przerwie pokazywał sędziemu, że to był jego pierwszy faul. A przecież w zawodzie piłkarza najistotniejsze jest skupienie myśli na teraźniejszości. Bo przyszłości może nie być wcale. Przynajmniej w tej edycji Champions League.

Piłkarze Manchesteru, którzy kolejny tytuł mistrza Anglii mają już pewny, mogli od kilku tygodni myśleć tylko o Lidze Mistrzów. I wciąż powtarzali, że jeśli nie zdobędą i tego trofeum, sezon będzie dla nich stracony. Mimo to nie potrafili się skupić i wygrać swojej grupy, tak by w ćwierćfinale uniknąć Bayernu i Realu Madryt. Właśnie przez nich trzech głównych faworytów Champions League trafiło do tej samej połowy pucharowej drabinki.

Ferguson powtarza, że nie wszystko stracone. Z tym się akurat zgadzam, ale wygrać w Monachium, na przykład 2:1, będzie trudno. A z taką grą jak na Old Trafford - niemożliwe. I każdy z członków 2 tys. klubów kibica MU na świecie zdaje sobie z tego sprawę. Trzeba mieć nadzieję, że sir Alex wie o tym także.

Inny z faworytów - Real Madryt - jest w tym sezonie obsypywany komplementami z każdej strony. Że gra najlepiej i najpiękniej, i że od czasu Milanu z van Bastenem nie było w europejskiej piłce takiego cudu. Przed rokiem było odwrotnie. Drużyna trenera Del Bosque wydostawała się z kryzysu, rosła z każdym meczem w Champions League, by zdobyć trofeum po raz ósmy.

Teraz zespół jest skazany na sukces. I już w Stambule przekonał się, że niełatwa to rola. Wyraźnie prowadząc do przerwy, Real cofnął się pod swoją bramkę, udowadniając wszem i wobec "my bronić się nie umiemy". Skoro tak, to przegrał i niech się martwi przed rewanżem. Piłkarze z Madrytu święcie wierzą, że na Santiago Bernabeu rywale z Galatasaray będą się zachowywać jak prowincjusz na królewskim dworze. Tylko że Turcy od jakiegoś czasu chłopcami do bicia już nie są.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.