Manchester United: Anglia to za mało

Manchester jak stara, dobra Anglia stał się imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodzi. I choć wszystkie imperia przemijają, ?Czerwonym Diabłom? schyłek na razie nie grozi. Zwłaszcza że miłościwie panujący sir Alex Ferguson chyba porzucił myśli o ustąpieniu.

Najbogatszy klub świata od brytyjskiej monarchii czasów kolonialnych różni jedno - zamiast gubernatorów rozrzuconych od Dalekiego Wschodu po najodleglejsze skrawki Ameryki, rozsiał purpurowo lśniące sklepy z gadżetami (przynoszą fortunę w Singapurze, Tajlandii, Hongkongu, Chinach, Japonii), wyszukujące młode talenty filie (Afryka Południowa), a w Stanach Zjednoczonych pozyskał potężnego sojusznika marketingowego w postaci baseballowej legendy New York Yankees. Ekspansja nie byłaby jednak możliwa, gdyby nie trwająca dekadę hegemonia piłkarzy w Premiership, czyli najbardziej wyczerpujących, ale też najchętniej oglądanych rozgrywkach świata. "Diabły" właśnie zdobyły mistrzostwo po raz ósmy w ostatnich 11 latach. Zdobyły je po piorunującym finiszu, choć u ich boku rósł w siłę pierwszy od lat poważny konkurent - Arsenal, choć w lutym tracili do niego osiem punktów i cała zakompleksiona liga uwierzyła, iż

era Manchesteru dobiega końca

Nie dobiegła jednak i w przewidywalnej przyszłości nie dobiegnie. I nie tylko dlatego, że tłumem futbolowych geniuszy kieruje być może genialniejszy od nich wszystkich trener (jeśli nie najwybitniejszy mistrz swojego fachu przełomu stuleci, to na pewno najbardziej charyzmatyczny), a jego dzieło szczyt świetności ma prawdopodobnie dopiero przed sobą. Także dlatego, że nigdzie indziej piłkarskiego potencjału nie przekuto w doskonalszą finansową potęgę. MU stał się gigantem, którego nie przewróci najsroższy kryzys, choć przecież - jak chełpił się kiedyś snujący marzenia o wielkości włoskiej Romy prezes Franco Sensi - "słowo Manchester nigdy nie będzie tak rozpoznawalne jak Rzym".

Pewnie ma rację, tyle że to MU kibicuje 30 milionów Azjatów, a biznesmeni z Hongkongu, nie bacząc na lamenty dekoratorów wnętrz, oblepiają ściany ekskluzywnych apartamentów plakatami Beckhama i spółki. To transmisje jego najważniejszych meczów ogląda więcej ludzi niż jakikolwiek inny program telewizyjny w Azji, z oczywistych względów potencjalnie największym rynku. To na jego akcjach mimo futbolowej bessy wciąż można zarobić, to jego obroty niezmiennie rosną, niezależnie od nieuniknionych potknięć zawodników. To Manchester jest odporny na wahania koniunktury, choć kryzys nie oszczędził nawet krezusów - Włochów, którzy przez lata wydawali się tym bogatsi, im hojniej płacili za nowe gwiazdy, i legendy w rodzaju Barcelony, która rozważa nawet skalanie świętych barw logo sponsora, czego unikała przez sto lat istnienia. Niemożliwe? Oczywiste i łatwe do wyjaśnienia. By zdobyć 10 milionów funtów na pozyskanie Ronaldinho, wystarczy sprzedać klubową koszulkę co trzydziestemu azjatyckiemu fanowi (która np. w Tajlandii kosztuje 800 bahtów, czyli około 18 dol.), co nie jest wyczynem nierealnym: skład "Diabłów" jednym tchem wymieni ponoć każdy taksówkarz w Bangkoku, a oficjalny fanklub MU otworzył swój oddział m.in. na Mauritiusie...

Poświęcając tyle akapitów wielobranżowemu przedsiębiorstwu o nazwie "Manchester United", nie chcę wmawiać jego kibicom, którzy i w Polsce założyli kilkanaście fanklubów oraz poświęconych mu stron internetowych, że ich idole wygrają następne dziesięć sezonów Premier League, lecz raczej przygotować ich do spokojnego przetrwania kryzysu, który może dotknąć Old Trafford w każdej chwili. Rzecz jasna, zachowując proporcje: "kryzys" oznacza w najgorszym razie

incydentalny sezon bez trofeum

Powody są już wyłącznie piłkarskie, a ich imię to Roy Keane i Fabien Barthez. Pierwszy niegdyś należał do czołowych defensywnych pomocników, ale wskutek wyniszczającej walki z kontuzjami zatracił atuty motoryczno-atletyczne i z każdym tygodniem gra słabiej. Drugi wzbudzał kontrowersje od zawsze, za bramkarza wybitnego nie uchodził nigdy, w dodatku seryjnie popełniał kuriozalne błędy wynikające z lekkomyślności. Trener Ferguson, który psychologię uczynił fundamentalnym elementem walki o trofea, niezmiennie tłumaczył, że dzięki swoim zaletom mentalnym pełnią oni w zespole funkcje kluczowe, przenosząc na partnerów żądzę zwycięstwa i zarażając ich entuzjazmem.

Sęk w tym, że ich słabość przekroczyła masę krytyczną. Keane'a media obwołały winowajcą porażki z Realem w Lidze Mistrzów, a Irlandczyk stracił chyba wszelką nadzieję, bo zamiast szokować skandalami, co rusz przebąkuje, że jego czas się kończy. Kończy się także czas Bartheza, bowiem jeśli nawet Keane wypadł fatalnie w Madrycie, to w rewanżu skompromitował się francuski bramkarz. Można nawet zaryzykować tezę, iż o wyniku pojedynku potęg ofensywnych przesądził pojedynek golkiperów. Pogrążony w transie Iker Casillas dokonywał cudów ekwilibrystyki, pogrążony w letargu Barthez poruszał się jak na zwolnionym filmie i przy całym szacunku dla geniuszu Ronaldo trudno uwierzyć, by jego hiszpański kolega puścił więcej niż jednego z goli strzelonych przez Brazylijczyka Manchesterowi.

Kupno klasowego bramkarza to nie jest oczywiście wielki problem, trudniej może być o sukcesora Keane'a (MU chce Makelele lub Gattuso, ale czy ich dostanie?). O tym, że duchowi przywódcy drużyny to problem fundamentalny, świadczy przypadek przegrywającego najważniejsze batalie Arsenalu. Na Highbury nikt nie potrafi czasem podnieść poziomu adrenaliny Henry'ego, Piresa, Bergkampa. A piłkarzy MU z każdym zwycięstwem zmotywować będzie trudniej. Trzeba także pamiętać o trudnościach z adaptacją na Old Trafford piłkarzy o niewątpliwym potencjale, jak Juan Sebastian Veron i Diego Forlan, a także fakcie, że pierwsze przejściowe kłopoty w MU nastały, kiedy Ferguson zrezygnował z wstrzemięźliwej polityki transferowej i zaczął wydawać grube miliony (na Bartheza, Stama, van Nistelrooya, Verona, Ferdinanda - trzy ostatnie to najwyższe transfery w historii Premiership). Dopóki bazował na wychowankach sir Aleksa ("dorastali razem, aż stali się rodziną"), na Old Trafford panowała idylla. Teraz może nastąpić

okres przesilenia,

który jednak nie naruszy fundamentów potęgi, bowiem Manchester United to projekt zakrojony na zbyt wielką skalę, by groził mu wstrząs. "Diabłom" mogą rzecz jasna przytrafić się chybione transfery, piłkarze też raz grają lepiej, raz gorzej. Ale pojedyncze wpadki nie zmienią faktu, że najbliższe lata będą należeć do nich.

Po pierwsze, biznesowa nadbudowa sprawia, że żaden klub na Wyspach nie jest w stanie dotrzymać MU kroku, a rozporządzający klubowym portfelem Peter Kenyon już zapowiedział na lato "trzy lub cztery poważne transfery".

Po drugie, mistrzowie Anglii prawdopodobnie wciąż zbliżają się do szczytu możliwości - prócz Keane'a żaden z kluczowych graczy nie przekroczył trzydziestki, 24-letni Rio Ferdinand przez następne dziesięć lat może być najlepszym obrońcą na Wyspach, a niespełna 27-letni van Nistelrooy niewiele krócej - najskuteczniejszym snajperem. Zwłaszcza że dzięki ocierającej się o magię sportowej medycynie piłkarze kończą kariery coraz później (ostatnio właściwie w ogóle nie kończą, np. Gianfranco Zola trafił do jedenastki tego sezonu, będąc dziesięć lat starszy od Holendra).

Po trzecie, jeśli David Beckham rzeczywiście przedłożył diabelsko wściekłą czerwień barw MU nad królewską biel Realu, okaże się, że na ziemi jest atrakcyjniejsze miejsce dla piłkarza niż madryckie Santiago Bernabeu. Old Trafford. Miejsce, które dla świata ma twarz Beckhama.

Po czwarte - i nie mam wątpliwości, że najważniejsze - sir Alex Ferguson, człowiek, który zdobył w klubowej piłce wszystko, stoi przed

największym wyzwaniem w karierze

Tak nazwał mecze Champions League z Realem, przegrał je, ale przecież gra toczy się nadal. Gdzieś na południu Europy pojawił się godny rywal, prezes wizjoner Florentino Perez, który chce zbudować zespół wszech czasów. Czy w takim momencie Szkot, który miał odejść na zawsze rok temu, ale nie potrafił (choć o jego zamiłowaniu do życia rodzinnego krążą legendy - decydującej o tytule porażki Arsenalu z Leeds nie oglądał, bo był na urodzinach u wnuczka), może nie myśleć o przedłużeniu wygasającego za dwa lata kontraktu. Peter Kenyon ponoć już szykuje nową ofertę, przecież najstarszy trener Premier League, 70-letni Bobby Robson jest o dziewięć lat starszy od sir Aleksa...

Ten ostatni ma jednak wielu wrogów, m.in. wśród bulwarowych dziennikarzy, których uważa za "bandę idiotów". Jeden z nich, bodajże z "The Sun", jak zwykle po triumfie MU powtórzył stare argumenty, iż "przy potencjale, o którym tzw. rywale mogą tylko pomarzyć, szokować może tylko sezon bez tytułu dla Manchesteru". Zapomniał, że Ferguson każdego dnia mierzy się z niewykonalnym - musi motywować coraz bardziej rozkapryszonych milionerów, którym równie trudno zliczyć zera na kontach, co wywalczone trofea, by wydzierali punkty ligowym słabeuszom. Wydzierali, bo na Wyspach każdy mecz to bitwa i nikt nie truchleje, stając twarzą w twarz z faworytem, jak w Bundeslidze na widok Bayernu, a we włoskiej Serie A - potentatów z Mediolanu i Turynu.

- Ten człowiek żyje, by wygrywać - powiedział o swoim trenerze Rio Ferdinand. Dla długiej, choć na pewno niespokojnej starości nie ma zatem lepszego miejsca niż Old Trafford. Jeśli do takiej konkluzji dojdzie i sir Alex, przed nami długie lata świetności imperium, które wciąż może się rozrastać. Debata, czy angielską drużyną wszech czasów jest Liverpool z przełomu lat 70. i 80., czy dzieło Fergusona, trwa.

Copyright © Agora SA