Droga na mundial. Pokopana liga hiszpańska

Za trzy miesiące Hiszpanie będą bronić mistrzostwa świata w piłce nożnej. Tymczasem ich rodzima liga tonie w długach, piłkarze wybierają emigrację, a kibice omijają stadiony.

Granada Club de Futbol ma nadzieję, że wcale nie do trzech razy sztuka: w zeszłym sezonie hiszpańska drużyna już dwa razy dokonała cudu. Najpierw sensacyjnie wygrała z Realem Madryt (mecz jest historyczny, bo pierwszego samobója w karierze zaliczył w nim słynny Ronaldo), oddalając pretendentów od upragnionego mistrzostwa. A potem, gdy na sześć kolejek przed końcem rozgrywek było niemal pewne, że andaluzyjska ekipa spadnie do drugiej ligi, jej piłkarze jednak wywalczyli punkty w kluczowych spotkaniach i rzutem na taśmę utrzymali się wśród elity. Dziś prezentują się na jej tle dość skromnie, wybiegając na kolejne spotkania w koszulkach pozbawionych reklamy na piersiach - na początku lata drużynę porzucił główny sponsor, więc teraz działacze muszą dokonać cudu numer trzy i znaleźć pieniądze.

Postawili na kibiców. W animowanym spocie wypuszczonym przed rozpoczęciem aktualnego sezonu potężny robot bojowy, pomalowany w klubowe czerwono-białe barwy, walczy z dwoma przeciwnikami, a w finale pojawia się hasło: "Odwieczna walka bez Ciebie będzie przegrana". Adresaci nie przejęli się jednak apelem, a karnety wykupiło zaledwie 10 tys. osób - o wiele za mało, żeby uspokoić drużynowego skarbnika. Nie pomogły ani przecenienie biletów między 5 a 23 proc. (w zależności od miejsca na trybunach), ani specjalne zniżki dla dzieci, emerytów i bezrobotnych. To nie wyjątek, w kolejnym roku kryzysu Hiszpanie oszczędzają nawet na narodowej religii: piłce nożnej.

Granada i tak nie może narzekać. Według danych LFP, związku grupującego wszystkie drużyny pierwszej i drugiej ligi, w zeszłym sezonie jej kibice okazali się najwierniejsi w kraju, a stadion Nuevo Los Cármenes, z którego można podziwiać imponujące szczyty Sierra Nevada, wypełniał się średnio w 88 procentach. Tymczasem większość konkurencyjnych trybun straszy pustkami, na które lekiem nie są nawet wizyty największych gwiazd: na 17-tysięcznej arenie madryckiego Getafe derby z Realem oglądało na żywo zaledwie 8 tys. widzów. Podczas gdy np. w Anglii liczba kibiców na stadionach rośnie, to w Hiszpanii systematycznie spada - w zeszłym sezonie średnio o 2,8 proc., ale już np. mistrzowskiej Barcelonie aż o 10 proc.

Większość ekspertów winą obarcza ceny wejściówek, zupełnie oderwanych od rzeczywistości kraju, w którym co czwarty obywatel jest dziś bez pracy. Gdy w listopadzie 2012 r. Real mierzył się w fazie grupowej Ligi Mistrzów z niemiecką Borussią, najtańsze bilety można było kupić już za 12,5 euro. Tymczasem żeby dzień wcześniej obejrzeć na żywo pojedynek Betisu z Getafe, ekipami ze środka tabeli, trzeba było znaleźć w kieszeni przynajmniej 30 euro. Valladolid (co piąty mieszkaniec na bezrobociu) za wejście na swój stadion w meczu przeciw Barcelonie chciał przynajmniej 35 euro, co nawet wypadało tanio w porównaniu z 50 euro, których żądał za możliwość obejrzenia Realu. A to i tak w najdalszej części trybun, bo za wynajęcie na półtorej godziny kawałka plastiku bliżej murawy trzeba było już dać niemal stówę.

Kluby można jednak częściowo zrozumieć. W Niemczech dokładne daty i godziny wszystkich spotkań znane są jeszcze przed rozpoczęciem sezonu, a w Anglii muszą być podawane przynajmniej z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. W Hiszpanii ogłaszane są na 30 dni przed gwizdkiem sędziego i potrafią być nagle przekładane, co dwa lata temu spotkało rozgrywki Pucharu Króla. To dlatego, że terminarz ustalają nie władze ligi, tylko stacje telewizyjne, które mają prawa do transmitowania meczów - hiszpańskie drużyny podziwia cały świat, więc nadawcy dla zysku dostosowują ramówkę także do widzów zagranicznych, np. Chińczyków. Kluby załatwiające przeloty i hotele na ostatnią godzinę próbują sobie odbić większe koszty właśnie na biletach.

Niektóre drużyny próbują jeszcze nowatorsko ratować frekwencję. Osasuna podstawia 10 darmowych autobusów dla posiadaczy karnetów, którzy mieszkają na wsi, a Atletico w zeszłym sezonie specjalnie przeceniało bilety dla Kolumbijczyków w nadziei, że zechcą obejrzeć na żywo rewelacyjnego rodaka Falcao. Wszystko na nic, co świetnie widać podczas tegorocznego, już 110. Pucharu Króla: grudniowe pojedynki Villarreal z Elche oraz Valladolid z Rayo nie zapełniły nawet połowy trybun, a mecz Recreativo z Levante z trybun oglądało... 700 osób.

Ksiądz na kontrakcie

Chociaż wpływy z biletów stanowią zaledwie 18 proc. dochodów, to hiszpańskie kluby nie odpuszczają i liczą każdy grosz, bo liga tonie w długach. Konkretnie ma ich ponad 2 mld euro, samemu tylko skarbowi państwa drużyny są winne aż 670 mln. Kłopoty nie omijają najbogatszych, bo ponad połowa tych kwot idzie na łączny rachunek Realu i Barcelony.

Stan finansów na wielu stadionach to tragikomedia. Enrique Ortiz, zamieszany w afery korupcyjne i podejrzany o ustawianie meczów właściciel Herculesa Alicante, lekką ręką wydał 26 mln euro na zawodników Juventusu Turyn i Borussii Dortmund - zrujnowało to finanse klubu, który przestał opłacać pensje oraz rachunki za wodę i prąd, po czym spadł do drugiej ligi. Rayo - niespodziewanie wchodząc do ekstraklasy w 2011 r. - nie płaciło swoim piłkarzom już od 10 miesięcy, ale wciąż miało umowę z... księdzem, który dostawał bonifikaty za dobre wyniki drużyny. Racing kupiło swojemu prezesowi audi s8 za 84 tys. euro z klubowej kasy, ale to i tak skromny wydatek, bo policja udowodniła, że w tym samym czasie setki tysięcy euro z Betisu wyprowadzili sami członkowie zarządu, podpisujący fikcyjne kontrakty z własnymi firmami.

Wierzyciele, ze skarbówką na czele, nie odpuszczają. Już w 2004 r. weszło w życie prawo, które pozwala wprowadzać zarząd komisaryczny w zadłużonych klubach - od tamtej pory spotkało to już 19 z nich. Sądy do czarnej roboty delegują ludzi niezwiązanych z futbolem, co okazuje się bardzo skuteczne, ale dla samych zainteresowanych jest nierzadko kulturowym szokiem. Luis Manuel Rubi - prekursor, który miał wyczyścić finanse Atletico jeszcze w 1999 r. - czuł się tak zagrożony, że musiał zacząć nosić pistolet, mimo że wcześniej nie potrzebował go, zwalczając przemytników w Galicji. "W świecie narkotyków są przynajmniej jakieś reguły" - wspominał po latach w dzienniku "El Pais". José Antonio Bosch, który właśnie tnie koszty w Betisie, był już wyzywany i dostawał głuche telefony, ale najbardziej zapadł mu w pamięć kierowca miejskiego autobusu, który na czerwonym świetle krzyczał do niego: "Panie Bosch! Benat [Etxebarria - red.] musi mieć przedłużony kontrakt!".

Finansowi szeryfowie są skuteczni, np. Hercules zarządzany komisarycznie od 2011 r. znów przynosi niewielki zysk i powoli spłaca długi. Ale sukces okupiony jest wielkimi cięciami. Racing na koszty reprezentacyjne (do których działacze wpisywali np. wizyty w spa) jeszcze do niedawna wydawał 127 tys. euro rocznie, teraz tylko 24 tys. Rayo, też odrodzone jak feniks, pojechało po wypłatach, obcinając je nawet o 60 proc. Obecnie drużyna ma najmniejszy budżet w lidze, a łączne pensje wszystkich ich zawodników są mniejsze niż roczne zarobki Cristiano Ronaldo. Średnio piłkarz w hiszpańskiej ekstraklasie zarabia dziś ok. 1,2 mln euro rocznie. To najmniej ze wszystkich najważniejszych lig Europy.

Lepiej w Tajlandii

Zawodnicy czują kryzys nosem. Przejście Garetha Bale'a do Realu za sensacyjne 100 mln euro to dziś wyjątek, a nie reguła - w Hiszpanii trwa bowiem wielka ucieczka największych gwiazd. Tego samego dnia, kiedy do Madrytu przechodził Walijczyk, z drużyny odchodził Brazylijczyk Kaká, na którego jeszcze trzy lata temu klub nie żałował 60 mln. Do Arsenalu przeszedł też Niemiec Özil, jeszcze niedawno uznawany za drugiego najważniejszego członka drużyny. Atlético opuścił Kolumbijczyk Falcao, który własną reprezentację wywindował w tym roku na trzecie miejsce w rankingu FIFA. La Ligę na rzecz obcych federacji porzucili też między innymi Higuain (Włochy), Thiago (Niemcy) czy Kondogbia (Francja).

Ale największy policzek dla iberyjskiej dumy to nie odejścia zagranicznych piłkarzy, tylko samych Hiszpanów, emigrujących dziś równie masowo co bezrobotna młodzież. Po obcych murawach biegają ich już ponad trzy setki. Jeszcze cztery lata temu tylko dziewięciu zawodników z rodzimej pierwszej ligi wybrało transfer za granicę, tego lata już 33. Połowa z nich kopie piłkę w Anglii, ale np. dwóch wybrało Azerbejdżan. I to wcale nie ewenement, sportowcy z dalszych szeregów szukają pracy nawet w bardziej egzotycznych rozgrywkach, bo większe pensje niż w tutejszej drugiej lidze są na przykład w tajlandzkiej (obecnie ośmiu Hiszpanów). Ten sam kierunek w zeszłym roku wybrali również trenerzy bramkarzy i przygotowania fizycznego z Almerii, nim ta weszła do ekstraklasy. To mniej spektakularna część piłkarskiej emigracji, ale szczęścia poza ojczyzną szukają dziś też menedżerowie czy fizjoterapeuci. Szczególnie kuszą ich szastające pieniędzmi Chiny.

To częściowo wynik fantastycznego marketingu, jaki rodakom załatwiają sukcesy reprezentacji - dwa mistrzostwa Europy, a w międzyczasie triumf na mundialu. Hiszpanie są w cenie, a rodzime drużyny nie są im w stanie zaproponować pensji nawet zbliżonych do tych, którymi kusi zagraniczna konkurencja. Upokorzenie może się niedługo przerodzić w bunt. Kluby winę zrzucają na nierówny podział zysków z transmisji telewizyjnych, z których połowa wędruje do Realu i Barcelony, a resztkami muszą się jakoś dzielić konkurenci. Jose Maria del Nido, prezes Sevilli, publicznie groził, że na mecze przeciwko dwóm krajowym gigantom będzie wystawiał tylko juniorów, bo przed rozpoczęciem sezonu musiał oddać aż sześciu zawodników Anglikom.

Trudno jednak udawać zdziwienie, że piłkarze wybierają zarobki nad lojalność. Na początku września Leo Messi zapłacił skarbówce 5 mln euro - wcześniej na tyle próbował ją wykiwać jego ojciec, który polecił synowi zrzec się praw do swojego wizerunku na rzecz firm słupów z Belize i Urugwaju, gdzie płaci się niższe podatki. To powszechna praktyka wśród tutejszych gwiazd: sąd najwyższy kazał oddawać wyprowadzone z Hiszpanii pieniądze ponad tuzinowi sportowców, w tym byłym reprezentantom Barcelony Patrickowi Kluivertowi i Rivaldo oraz Robertowi Carlosowi i Figo biegającym niegdyś w barwach Realu. Najlepiej mają się piłkarze w Kraju Basków, który kusi uzdolnionych w lokalnych klubach, pozwalając im płacić podatki tylko za połowę otrzymywanej pensji. Wdzięczności jednak nie widać: Fernando Llorente, największy gwiazdor tutejszego Athleticu, gdy tylko latem wygasł mu kontrakt, nie wahał się ani chwili i natychmiast przeszedł do Juventusu Turyn.

Komisarz kibicuje

Tuż przed końcem roku piłkarskim luminarzom z Półwyspu Iberyjskiego przybył jeszcze jeden kłopot, chyba najpoważniejszy. Komisja Europejska wszczęła w grudniu dochodzenie w sprawie nielegalnego finansowania ze środków publicznych siedmiu hiszpańskich klubów: Realu, Barcelony, Athletico, Valencii, Osasuny, Elche i Herculesa. Drużyny są bowiem stowarzyszeniami i zgodnie z prawem pomoc ze skarbu państwa im się nie należała. Zresztą, Madryt o takich działaniach urzędników z Brukseli nawet nie informował, śledztwo ruszyło dopiero po donosach "życzliwych", najpewniej działaczy innych europejskich klubów. Przy okazji do derbów doszło wśród samych eurobiurokratów, kiedy europejski rzecznik praw obywatelskich Emily O'Reilly publicznie oskarżyła komisarza do spraw konkurencji Joaquina Almunię, że specjalnie spowalnia postępowanie, bo jest kibicem drużyny z Bilbao.

O'Reilly przypomniała również, że niezależnie od europejskiego dochodzenia hiszpańskie władze również są zobligowane do uprzątnięcia bałaganu na własnym boisku. Na to się jednak nie zapowiada, minister spraw zagranicznych José Manuel Garcia-Margallo jeszcze tego samego dnia stwierdził, że "to oczywiste, że rząd będzie walczył aż do końca w obronie klubów", a szef państwowej Naczelnej Rady Sportowej Miguel Cardenal uznał, że śledztwo uderza w reputację miejscowej ligi, i sugerował, że "motywy śledczych są niejasne". Bardziej bezpośredni był jak zwykle prezes Realu Madryt Florentino Perez: "To spisek przeciwko hiszpańskiemu futbolowi".

Tymczasem może dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby więksi gracze wzięli przykład właśnie z Granady. Jeszcze dekadę temu klub stał na krawędzi likwidacji: długie rządy kolejnych skorumpowanych prezesów spychały go do coraz niższych lig (włącznie z dwoma sezonami w okręgówce), miesiącami nieopłacani piłkarze uciekali do innych drużyn, a jedynym ratunkiem przed coraz liczniejszymi wierzycielami wydawało się ogłoszenie bankructwa. Ale w 2009 r. władzę nad zespołem objęli ludzie, którzy za priorytet postawili sobie oczyszczenie sytuacji. Wypożyczyli tanich, ale solidnych zawodników i po dwóch latach niespodziewanie wrócili do najwyższej ligi, a w tym czasie uporządkowali finanse: od tego sezonu Granada jest jednym z nielicznych klubów z całej Hiszpanii, który nie ma już żadnych długów. I może się skupić tylko na tym, co w futbolu powinno być najważniejsze - na sporcie.

Copyright © Agora SA