- To, co? Może zamiast do mnie do biura, przejdziemy się na spacer do lasu? - zaczyna rozmowę Artur Kurek, z którym spotykamy się w pochmurny, czwartkowy poranek przy południowym wyjściu ze stacji metra Kabaty. W miejscu nie do końca przypadkowym, bo Kurek jest właśnie pracownikiem Metra Warszawskiego. - Zwykłym BHP-owcem - śmieje się. - No, chyba nie takim zwykłym - wątpimy. - No oprócz tego, od jakiegoś czasu, jestem też trenerem personalnym - dodaje, jakby próbując się nieco uwiarygodnić.
Tylko że to ani zwykły BHP-owiec, ani trener personalny jakich wielu. Jeśli chodzi o rajdy terenowe w Polsce, jest postacią bardzo znaną. Pionierem. - Chyba raczej dinozaurem - śmieje się w drodze, ale jednak nie do lasu, tylko do najbliższej kawiarni, co ustaliliśmy chwilę wcześniej. - Ale faktycznie, jestem jedną z dwóch osób, które po dziś dzień startują w rajdach przygodowych. Od końcówki lat 90., czyli od samego początku ich istnienia w Polsce. Ja i Maciek Mierzwa.
Kurek, Mierzwa, ale też Justyna Frączek i Maciek Marcjanek. To czworo znajomych. którzy kilka tygodni temu wybrali się na Reunion - wyspę na Oceanie Indyjskim, gdzie wzięli udział w Adventure Racing, czyli najtrudniejszym rajdzie przygodowym na świecie. - Ile ekip stanęło na starcie? - pytamy. - 65, a ukończyła połowa, my też: na 18. miejscu. No cóż, mogło być lepiej - przygasa na chwilę nasz rozmówca. - Chcesz powiedzieć, że na mecie nie było radości? - trochę nie dowierzamy. - Nie no, może i była, ale mieszała się ze sportową złością. To w końcu były zawody, rywalizacja, a nam zależało na lepszym wyniku - odpowiada. A my nie dowierzamy coraz bardziej: - Przecież ukończyliście najdłuższy rajd przygodowy na świecie - akcentujemy. Kurek: - No tak. To znaczy nie tyle najdłuższy, ile chyba najtrudniejszy. Bo sam rajd liczył 430 km. Ktoś niewtajemniczony może pomyśleć, że dużo, ale to wcale nie było dużo. Bo startowaliśmy w takich, które miały i po tysiąc kilometrów - np. w Szwecji. Tylko tamten tysiąc pokonaliśmy w cztery doby, a tu - na Reunion - w trasie byliśmy tydzień. To znaczy, prawie tydzień: dokładnie bez godziny, 44 minut i 56 sekund - precyzuje.
Na Reunion - czyli wyspę, która znajduje się między Madagaskarem a Mauritiusem - przylecieli dwa dni przed rajdem. - To były komfortowe dwa dni: hotel nad samym oceanem, klimatyzowana sypialnia, dobre jedzenie. Wszystko zapewnione przez organizatorów. Można się było naprawdę zrelaksować, ale bardziej przed samym rajdem, niż po podróży, bo ta przebiegła w miarę sprawnie. Prosto. Z zaledwie jedną przesiadką w Paryżu, a stamtąd już bezpośrednio na Reunion. Czyli z Francji do Francji, bo Reunion to przecież jej zamorski departament. Po przylocie czujesz się w zasadzie jak w Europie - działają telefony, walutą jest euro. Jedynie klimat, jest nieco inny.
Inny, czyli jaki? - Na lotnisku przywitał nas upał. Choć to połowa listopada, czyli jeszcze lato nie w pełni, było naprawdę gorąco. Mało przyjemnie, szczególnie na wybrzeżu, bo im było wyżej, tym robiło się chłodniej. A nawet nie tyle chłodniej, ile inaczej. Po prostu zmieniał się klimat, co najbardziej widać po roślinności. Jak z obfitej przy wybrzeżu, na wysokości 800 m n.p.m. przeistacza się w agresywną - kolczastą i niskopienną, gdzie też było gorąco, ale już sucho. Wilgotne powietrze wracało wyżej, a razem z nim roślinność znowu stawała się bardziej przyjazna. W tych partiach dominował klasyczny busz, permanentnie spowity mgiełką. Czasem też popadał deszczyk - niezbyt obfity, ale zimny, bardzo nieprzyjemny. Z kolei powyżej 2 tys. m n.p.m. zaczynał się typowo księżycowy krajobraz. Czyli praktycznie zero roślinności, gołoborza, im wyżej, tym więcej zastygłej lawy.
A zwierzęta? - W nocy było widać jakieś oczka, ale wielkości psa, kota. A może to były halucynacje? Nie wiem, ale wiem, że te zdarzają się praktycznie na każdym rajdzie. Leży zwykły kamień, przy ścieżce rośnie zwykły krzak, a tobie się wydaje, że to zwierze albo człowiek, który się rusza. Po kilku dniach w trasie mózg jest tak rozkodowany, że takie majaki to w zasadzie standard.
A sen, co ze snem? - dopytujemy. Kurek: - Śpi się niewiele, bo sen wlicza się w czas rajdu. Na Reunion np. przez pierwsze kilkadziesiąt godzin nie spaliśmy wcale. Zależało nam, by na początku zrobić jak najwięcej, dlatego położyliśmy się mniej więcej po dwóch dobach. Na ile? Nie wiem, na jakąś godzinę... No tak, na godzinę, na pewno nie na dłużej. Na takich rajdach tak to właśnie wygląda. Śpi się ekonomicznie. Krótko. Z naszego doświadczenia wynika, że na dobę najlepiej jest przespać dwie godziny. Że po takim czasie, jak wstajesz, może nie jesteś do życia, ale mózg jest na tyle wypoczęty, że spokojnie się zmobilizujesz i ruszysz dalej.
- Ale czasem spać trzeba - sam wtrąca Kurek. Tym bardziej że na wielu rajdach bywa to obowiązkowe. Dostajesz specjalny paszport, w którym musisz udokumentować swój sen. Na Reunion też dostaliśmy, musieliśmy mieć minimum 12 godzin snu na cały rajd. Odbite mieliśmy więcej - około 15. Ale bywają i takie rajdy, w których nie śpi się w ogóle. Jeśli np. trwają trzy doby, pozwalasz sobie jedynie na takie 15, 20-minutowe drzemki.
A sny, co się śni? - Mnie śnią się bardzo negatywne rzeczy, dość stresujące. A do tego bardzo realistyczne, często mocno związane z rajdem. Po przebudzeniu mam tak, że potrzebuję 5-10 sekund, by w ogóle zajarzyć, gdzie jestem. Niby słyszę budzik, otwieram oczy - widzę jakichś ludzi, ale nie ogarniam. Słowem, nic przyjemnego, dlatego czasami lepiej nie spać za dużo.
A co się robi, by nie zasnąć? - Śpiewamy, krzyczymy na siebie, pijemy colę, jemy kofeinowe cukierki, żujemy gumę. Będąc w kajaku, czasem dobrze jest też od partnera dostać wiosłem po głowie, by się trochę ocknąć. Próbuje się różnych metod, ale nieraz po prostu trzeba się położyć w tym rowie i zasnąć. Chociaż na chwilę. Najlepiej jak ktoś wtedy czuwa, by nie zaspać. Z tym akurat różnie bywa. Na Reunion np. raz zaspaliśmy. Obudziliśmy się po pięciu godzinach - wkurzeni, że nikt nie czuwał, nie usłyszał budzika.
A gdzie spaliście? - jeszcze podpytujemy. - W trakcie tego rajdu najczęściej w strefach, gdzie mieliśmy dostęp skrzyń z jedzeniem i ubraniami na zmianę - tłumaczy Kurek. No właśnie, jedzenie. A co z jedzeniem? - Organizatorzy nie zapewniają. Dali jedynie skrzynie, do których sami musieliśmy wszystko kupić i popakować. Na Reunion najwięcej jedzenia zabraliśmy z Polski - głównie produkty liofilizowane, do tego jakieś batony i żele energetyczne. Nic smacznego. Raczej rzeczy, które w siebie wpychaliśmy, niż się nimi zajadaliśmy. Ale o ile się dało, o tyle staraliśmy się urozmaicać posiłki. Co prawda z reguły w trakcie rajdów nie za bardzo chce się jeść, ale czasem człowieka zassie, najdzie ochota na coś dobrego. Dlatego takie produkty, jak chleb, masło, jakaś konserwa, żółty ser, suszone owoce czy orzechy mieliśmy ze sobą. Ale i tak najlepszy był kurczak. Raz, w nocy, udało nam się dotrzeć do wybrzeża, do cywilizacji, gdzie znaleźliśmy otwartą knajpkę. Tuż przed jej zamknięciem zamówiliśmy herbatę i dwa zestawy kurczaka z ryżem. Normalnie niebo w gębie.
Były skrzynie z jedzeniem, a co z ubraniami? Kurek: - Przed wyjazdem organizatorzy ostrzegali nas głównie przed roślinnością. Zalecali ochraniacze na nogi i ręce. Dostaliśmy od nich rozpiskę na trzy strony, co musimy mieć ze sobą cały czas na trasie, a co np. na niektórych jej odcinkach. Koszulki na zmianę, nieprzemakalna kurtka, spodnie, czapka, folia ratunkowa, okulary - to musieliśmy nosić non stop. Na poszczególnych odcinkach, których w sumie było 11, dochodziły też inne rzeczy. Niektóre z nich wymagały targania sprzętu wspinaczkowego. Albo, jak etap był długi, kazano nam zabierać namiot, śpiwór i ciepłą odzież.
- Ale sprzętu ogólnie wzięliśmy sporo. Na cały rajd musiałeś mieć dwa komplety ciuchów. Szczerze? Ja chyba nawet nie zmieniałem. Ten drugi nie był mi potrzebny, bo często siedzieliśmy w wodzie, więc pranie robiło się samo. A jeśli już mowa o wodzie, można wspomnieć o packraftach. Czyli pompowanych łódkach - zazwyczaj dwuosobowych - które też musieliśmy ze sobą zabrać. I nosić na niektórych odcinkach, co pewnie nie byłoby problemem, gdyby to był sam packraft, który waży 4-5 kg. Ale do niego dochodziły jeszcze wiosła, kapoki, pianki i zestaw naprawczy. Plus jeszcze rower, który też każdy zabrał z Polski, bo organizatorzy przewidzieli etapy do jazdy górskiej. Choć jazda to chyba za duże słowo, bo przynajmniej połowa z tych tras była tak stroma, że nie dało się nimi jeździć. Trzeba było nosić rower pod pachą. Zresztą podobnie z packraftem, bo rzeki były płytkie i kamieniste. Często trzeba było taszczyć ten sprzęt. Ja na szczęście rower miałem dość lekki, bo cały - włącznie z kołami - wykonany z karbonu. Gorzej, że to nie był mój rower, tylko pożyczony od kolegi, więc za każdym razem jak z niego spadałem, jak mi gdzieś zawisał na gałęzi, bałem się, że w całości do Polski ze mną nie wróci.
- I właśnie chwile z tym rowerem były dla mnie najtrudniejsze. Widząc, jak się obija, strasznie cierpiałem. Najbardziej pod koniec. Wjechaliśmy wtedy serpentynami na wulkan. Stoimy na górze i mówimy: dobra, już tylko dół, trzeba zjechać do oceanu, stamtąd 5 km łódką i jesteśmy w domu. Zadanie okazało się jednak arcytrudne, bo zjazd, który miał teoretycznie prowadzić po ścieżce rowerowej, momentami był tak stromy, że nie tylko nie dało się zjeżdżać, ale także schodzić. Próbowaliśmy się przemieszczać, podając sobie rowery. Był jednak grząsko. Ze dwa razy poleciałem z 10 metrów w dół, gubiąc po drodze rower, który zatrzymywał się na jakimś korzeniu.
- Powtarzam: psychicznie to był dla mnie zdecydowanie najtrudniejszy moment rajdu. A fizycznie? Tutaj trudnych momentów było więcej, ale akurat na nie byliśmy gotowi. Mamy duże doświadczenie w rajdach, więc wiedzieliśmy, że będzie ciężko. Że zedrzemy stopy do krwi. Że będzie nam się chciało spać. Że będą momenty, w których nie będziemy mieli siły. Że będziemy irytować się na siebie czy wkurzać na różne dziwne pomysły organizatorów.
- No i tych fizycznych kryzysów faktycznie kilka było. Choćby podczas nocnego wspinania na wulkan, kiedy snułem się, szedłem zygzakiem, bo tak strasznie chciało mi się spać. Albo w trakcie niewygodnego spaceru po lawie, kiedy musieliśmy wyszukać miejsce, do którego trzeba dojść. Zdecydowaliśmy się wówczas na trasę wzdłuż asfaltowej drogi, na którą nie można było wejść, bo organizatorzy mogli - sprawdzając nasze nadajniki GPS - nałożyć na zespół kilkunastogodzinną karę, a nawet zdyskwalifikować. Dlatego szliśmy obok, kilkanaście kilometrów przez busz. Ale to taki busz, że momentami nawet nie dotykaliśmy ziemi. Taki był gęsty. A do tego noc, jeden z Maćków nie dość, że senny, to jeszcze z popsutą czołówką, więc trzeba było na niego czekać, przyświecać i go dodatkowo mobilizować. No i cały czas torować drogę przez tę gęstwinę, co fizycznie było wyczerpujące. Zmęczenie, pretensje, wątpliwości, czy wybraliśmy właściwą trasę, narastały z każdą minutą. Wtedy zgrzytało między nami, ale nerwy w końcu puściły, bo pomysł okazał się dobry. Opłaciło się, bo 25 km odcinek, który inne zespoły zrobiły w 10-12 godzin, my pokonaliśmy w 7-8. To były dla nas męczące godziny, ale z happy endem. Niestety przytrafiły się też takie bez happy endu, które nie tyle nas stresowały, ile zwyczajnie irytowały. A konkretnie organizatorzy, na których w pewnym momencie się wkurzyliśmy. To było przed kajakami. Mieliśmy informację, że wypuszczane są do 15.30. Przybiegliśmy na miejsce o 15.16, więc z małym zapasem. Szykujemy się do wypłynięcia, a organizatorzy mówią, że zmienili decyzje. Że ostatni kajak - niby ze względów bezpieczeństwa - wypłynął o 15, a kolejne dopiero jutro, o poranku. Inne zespoły nas wtedy dogoniły, a my straciliśmy szanse, by dogonić te, które były przed nami. Byliśmy źli, wręcz wściekli. Złożyliśmy protest, ale został odrzucony. No i co? Nie było wyjścia: musieliśmy czekać. Poszliśmy więc do sklepu: kupiliśmy piwo, jedliśmy owoce, trochę pospaliśmy. A kolejnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę z myślą, że nie po to przelecieliśmy tyle kilometrów, nie po to każdy z nas wydał na tę podróż ok. 10 tys. zł, by teraz się obrażać albo odpuszczać. Że ukończenie rajdu to nasz cel, podstawa, że musimy dojść do mety.
To jak w końcu było na tej mecie? - pytamy znowu. - Urokliwie, szło się nocą: szpaler świateł, flagi, muzyka w oddali. Te ostatnie kilkaset metrów były bardzo klimatycznie. A na mecie też fajnie, bo czekały na nas kapcie, leżaki, piwo oraz szampan. - Ale nie, my pytamy o radość, o to, czy naprawdę jej brakowało, że choć zrealizowaliście cel, ukończyliście najtrudniejszy rajd przygodowy na świecie, to na mecie mieszała się ze złością? - Nie no, może faktycznie się nie mieszała. A jeśli już, to tylko przez chwilę. Byliśmy szczęśliwi. Ja tym bardziej, bo spełniłem swoje marzenie. Od 15 lat marzyłem o wizycie na Reunion Nawet nie tyle, by wystartować tam w rajdzie, ile po prostu przylecieć, zwiedzić wyspę - mówi Kurek, który w rajdach przygodowych startuje od 1999 r., a dziesięć lat później zaczął też uprawiać triathlon. - Zdecydowanie wolę rajdy, ale ten był chyba ostatnim tak dużym w moim życiu. To znaczy, tak sobie postanowiłem przed wylotem. Niby teraz coś tam zaczyna świtać, by te plany jednak lekko skorygować. W przyszłym roku ma bowiem wrócić Eco Challenge. Czyli rajd, w którym zawsze chciałem wystartować, a nigdy nie miałem okazji, bo został zawieszony. Przez 20 lat moich startów się nie odbywał. Dlatego jeśli w faktycznie wróci, to kto wie? Pewnie to on będzie tym ostatnim.