Red Bull X-Alps. Faron gotowy na ból

- Już dwa dni po zakończeniu ostatniej edycji chciałem tu wracać. Czułem niedosyt, który był silniejszy od cierpienia - mówi na kilkanaście godzin przed startem jednego z najbardziej morderczych wyścigów świata Paweł Faron, jedyny Polak w stawce.

Honza Rejmanek (USA): Jestem uzależniony od tego wyścigu. Dwa lata wystarczą, by zapomnieć ból.

Thomas de Dordolot (Belgia): Dwa lata temu obiecałem sobie, że nigdy już tu nie wrócę, tak bardzo cierpiałem. No i jestem.

Christian Maurer (Szwajcaria): To nieprzewidywalny wyścig. Może świecić słońce, a po minucie robi się ciemno i lecisz w nawałnicy, a widoczność zmniejsza się do 10 metrów.

Kaouru Ogisawa (Japonia), najstarszy w stawce (53 l.): Ile jeszcze? Im więcej, tym lepiej. Ten wyścig mnie odmładza. Poza tym jest coraz lżej. Kiedyś dźwigaliśmy 20 kilogramowe plecaki. Teraz sprzęt waży jakieś 8 kg.

Tłumy ściągnęły w sobotę do Hangaru 7 (centrum Red Bulla, gdzie obok red bulla Sebastiana Vettela stoi kapsuła Felixa Baumagartnera), by przyjrzeć się 31 zawodnikom z 21 państw, którzy w niedzielę wyruszą z Salzburga. Przed nimi 1031 km w linii prostej, ale realnie do mety w Monako będą mieli ok. 2000 km. Oprócz siły nóg mogą korzystać tylko z paralotni. W plecaku muszą zmieścić jeszcze trochę jedzenia i picia, kask, flary, wariometr, gps i specjalny nadajnik, dzięki któremu miliony osób na całym świecie będą mogły w czasie rzeczywistym sprawdzać postępy zawodników.

Wyścig jest rozgrywany od 2003 roku. Wtedy do mety dotarło 3 z 19 zawodników. W 2005 4/17, w 2007 5/30, w 2009 2/30, a w 2011 2/30. Zasady są proste - rywalizacja trwa każdego dnia od 5 do 22:30. Co 48 godzin odpada najsłabszy, a zmagania kończą się dwie doby po tym, jak zwycięzca dotrze do Monako.

Latający Szwajcar kontra niezniszczalny Rumun

W tym roku wyścig został wydłużony o 200 km. Triumfator dwóch ostatnich edycji Szwajcar Christian Maurer zna praktycznie każdy skrawek drogi z Salzburga do Monako. W 2009 roku zaskoczył wszystkich - wygrał w debiucie. Dwa lata temu przeleciał 1321 z 1807 km. Nowością tej edycji jest tzw. night pass. Każdy z zawodników raz w trakcie wyścigu może zarwać noc.

- Chyba zrobię to od razu, bo po trzech dniach nie będę miał siły nawet o tym pomyśleć - powiedział Maurer. Reprezentanci Szwajcarii wygrali wszystkie dotychczasowe edycje.

Rok temu do Monako udało się dotrzeć jeszcze jednej osobie.

37-letni Toma Coconea z Rumunii to legenda wyścigu. Startował we wszystkich pięciu edycjach. Do Salzburga przyjechał z kilkunastoosobowym rozkrzyczanym fanklubem. Zabrał nawet ciotki, które najgłośniej skandowały jego imię podczas prezentacji.

Wszyscy szanują tu Rumuna. Dwa lata temu zameldował się w Monako pod 13 dniach i dwóch godzinach (Maurer - 11 dni, 4 godziny i 22 minuty). W tym czasie przeszedł 981 km - to daje średnio 75 km na dzień. Przeleciał "tylko" 826.

- Jest niezniszczalny. Pokazał, że latanie wcale nie musi być tutaj najważniejsze. Miał taki jeden dzień, w którym przeszedł 120 km. Mój rekord to 78. Padłem wykończony - opowiada Paweł Faron, jedyny Polak w stawce.

Coconea w 1999 roku uległ poważnemu wypadkowi na paralotni. Lekarz jasno powiedział mu wtedy, że kolejny uraz zakończy się amputacją lewej nogi.

- Wystraszył mnie na śmierć - śmieje się Rumun.

Od tej pory Coconea codziennie lata kilkadziesiąt kilometrów na paralotni. Oprócz tego startuje w maratonach i biega na nartach.

Babu i Leonardo Da Vinci

Od wielu lat National Geographic przyznaje nagrodę w kategorii ''przygoda roku''. W 2012 r. uznanie komisji zyskał Babu Sunuwar. 30-letni Nepalczyk najpierw wszedł na szczyt Mount Everestu, później zleciał z niego na paralotni, a po lądowaniu przesiadł się kajaka, którym po miesiącu dotarł do Zatoki Bengalskiej. Teraz malutki, mierzący ok. 160 cm Babu postanowił wystartować w wyścigu z Salzburga do Monako.

Inną osobliwością Red Bull X-Alps jest Belg Thomas de Dordolot. Plotki mówią, że przed ostatnią edycją eksperymentował ze snem. Podobno codziennie odejmował sobie minutę, by na starcie przygotować organizm do czterogodzinnej, regenerującej drzemki. Wieki temu podobną metodę stosować miał Leonardo Da Vinci. Malarz i wynalazca według różnych źródeł miał spać, a to 15 minut co cztery godziny, a to cztery razy po 20 minut w ciągu doby.

Na hotelowym śniadaniu spotkałem rodziców Dordolota. Mama Belga starannie przetarła ręką czyste, skórzane obicie krzesła, a ojciec dokładnie wyszorował bawełnianą serwetą świecące z daleka sztućce. Thomas dołączył do nich po chwili. Wypił dużo kawy.

Trasa tegorocznego wyścigu

Red Bull

Wojownik z Żywca

Drugi raz na starcie Red Bull X-Alps staje Paweł Faron, od wielu lat członek Polskiej Kadry Paralotniarskiej. W 2011 roku debiutujący w wyścigu żywczanin zajął 17. miejsce. Do Salzburga przyjechał z całą rodziną, która stara się go uspokajać, bo Faron jest zdenerwowany.

Dominik Szczepański Do startu zostało kilkanaście godzin. Jak się czujesz?

Paweł Faron: Fizycznie dobrze, nic mnie nie boli, ale denerwuję się. Chcę wypaść lepiej niż w tamtym roku, ale boję się, że coś nieprzewidzianego może się stać już na początku.

Czołowi zawodnicy opowiadają, że to wyścig cierpienia. Po zakończeniu zawsze obiecują sobie, że nigdy więcej. Też tak sobie obiecujesz?

- Ból jest faktycznie duży. Długie marsze wykańczają. Ja miałem głównie problemy ze śródstopiem, kostkami i przede wszystkim ścięgnami Achillesa. Były dziwnie opuchnięte. Bałem się nawet, że będę musiał przez to zakończyć rywalizację. Najgorsze są poranki, kiedy trzeba się zebrać i wejść na asfalt. Zanim można spróbować wyjąć paralotnię, to trzeba zrobić nie raz i 20 km.

Mimo wszystko zawodnicy wracają tu co rok. Co was tak przyciąga w tych zawodach?

Już dwa dni po zakończeniu ostatniej edycji chciałem tu wrócić. Czułem niedosyt, bo niektóre rzeczy mogłem zrobić lepiej. Przez dwa lata pracowałem nad niedociągnięciami i teraz jestem gotowy.

Nad czym pracowałeś?

Zmieniłem trening. Ostatnio ćwiczyłem głównie podbiegi i podejścia pod górki, a teraz więcej biegałem po asfalcie - od 6 do 10 km dziennie, a później dopiero wchodziłem w bardziej pofałdowany teren. Chciałem przyzwyczaić stopy do asfaltu, bo na nim spędzamy wbrew pozorom dużo czasu i nie możemy sobie pozwolić na ciągłe bąble i odparzenia.

Ostatnią edycję ukończyłeś na 17. miejscu. W drodze byłeś dwa tygodnie. Kiedy przyszedł kryzys?

Już pierwszego dnia. Zgubiłem się na zboczach Dachsteinu, dorwał mnie deszcz ze śniegiem. Spadła temperatura, a ja byłem lekko ubrany. Organizm się wychłodził i sytuacja była poważna. Znalazłem sobie ambonę myśliwską, gdzie miałem spać i jakoś przetrzymać tę noc. Podejrzewam, że po takiej ''drzemce'' rano nie byłbym w stanie kontynuować wyścigu. Na szczęście w lesie zobaczyłem światełko i trafiłem do domku dla turystów. Miałem ogromne szczęście, bo jego właścicielka powiedziała mi, że o tej porze roku zwykle jej tu jeszcze nie ma.

Jak się zaczyna twój dzień na Red Bull X-Alps? Na początku wyścigu staram się wycisnąć z organizmu ile się da. Wstaję wcześnie, by ruszyć o piątej. Walczę do ostatnich minut. Później już jest o to ciężko. Kiedy jestem już w kiepskim stanie potrzebuję więcej niż pięć godzin snu, ale do ośmiu nigdy jeszcze nie dobiłem. Ciężko przyzwyczaić organizm do takiego wysiłku.

Nowością jest tzw. night pass. W ciągu całego wyścigu możecie iść przez całą noc. Zwycięzca ostatnich dwóch edycji Christian Maurer zapowiada, że wykorzysta nocną przepustkę w ciągu pierwszych trzech dni, bo później może mieć za mało sił, by nawet o tym pomyśleć.

To trudna decyzja, sam nie wiem, co o tym myśleć. Maurer może mieć rację. Może być tak, że większość zawodników skorzysta na początku wyścigu z night passa i reszta będzie musiała zrobić to samo, żeby nie stracić kontaktu. Ale to tylko przy złej pogodzie. Jeżeli będzie dzień lotny, to myślę, że nocną przepustkę zostawimy sobie na czarną godzinę, bo co dwie doby jeden z nas odpada i to może być jedyna szansa, żeby się uratować.

W tym roku w górach będzie o wiele więcej śniegu niż ostatnio. Zawodnicy rozmawiają o tym sporo między sobą, widać, że są zaniepokojeni.

Akurat jeśli chodzi o mnie, to śnieg może być moim sprzymierzeńcem. Jestem w gór, u nas zima trwa prawie pół roku. Dużo jeżdżę na skiturach, biegam na rakietach śnieżnych. Takie warunki mnie nie przerażają.

Na liście startowej są zawodnicy m.in. z RPA czy Wenezueli. Nie przestraszą się śniegu?

Akurat Pierre Carter z RPA po śniegu porusza się świetnie. To już jego trzeci wyścig Red Bull X-Alps. Jest bardzo mocny, słyszałem że ma iść niedługo na McKinleya, więc myślę, że nie będzie miał problemów.

Jaki masz cel w tym roku?

Marzeniem jest oczywiście dotarcie do mety w Monako, ale trzeba pamiętać, że od momentu, kiedy pojawi się tam pierwszy zawodnik, mamy tylko 48 godzin. Potem wyścig się kończy. Rywale są świetnie przygotowani, więc będę szczęśliwy, jeśli uda mi się dotrzeć do Mount Blanc.

***

Z Pawłem rozmawiałem też kilka dni temu. Cały wywiad można przeczytać tutaj >> . Na zachętę dwie historie:

To prawda, że pierwszy lot wykonałeś z dachu garażu?

Paweł Faron: Miałem 10 lat i skleiłem sobie lotnie. Dobrze, że nie skoczyłem z dachu domu. Mocno się obiłem, później przez jakiś czas sztywno trzymałem szyję, ale rodzicom nic nie powiedziałem.

W większych tarapatach byłeś pięć lat temu w Turcji, kiedy trzeba było lądować w środku burzy.

Zawody odbywały się w dzikich górach. Do mety miałem dwa kilometry lotu, kiedy zobaczyłem trzy potężne cumulonimbusy. Takie chmury zwiastują bardzo mocne szkwały. Myślałem, że zdążę. Po drodze musiałem przelecieć nad jeziorkiem, a później nad polaną. Kiedy leciałem nad polaną, a do mety zostało mi jakieś 200 metrów, uderzył we mnie wiatr. Walnęło z taką siłą, że zacząłem się cofać. Porwało mnie nad jezioro. Nawet ciężko opisać, co się ze mną działo. Rzucało mną w górę i w dół. Jezioro miało kilka skalnych wyrostków, małych wysepek. Przez ramię zobaczyłem jedno takie miejsce i postanowiłem tam wylądować. Tylko, że w tym momencie leciałem już z prędkością 117 km/h.

Rozbiłeś się o wyspę?

Gdzie tam. Kiedy zrobiłem zwrot, żeby przygotować się do lądowania, to wyspa już dawno była za mną. Na szczęście znalazłem inne miejsce, ale to nie do końca było nawet lądowanie. Przewróciło mnie, przeciągnęło po ziemi. W końcu jakoś wyhamowałem. Po 10 minutach przyjechał jeep, z którego wysiedli organizatorzy. Myśleli, że nie żyje. Z ich perspektywy wyglądało to tak, jakbym spadał bez kontroli. Wyściskali mnie i zawieźli do szpitala. Ale jak zobaczyłem, jaki w tym szpitalu mają sprzęt, to podziękowałem i szybko uciekłem (śmiech).

Dominik Szczepański, Salzburg

Copyright © Agora SA