Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>
W czwartek 15 maja w "Dużym Formacie" w "Gazecie Wyborczej" pasjonująca rozmowa z legendą światowego i polskiego himalaizmu Wojciechem Kurtyką. O górach, strachu, prawdziwych wyzwaniach, bliskich, partnerach...
- Nawet jeżeli człowiek uprawia alpinizm solo, też pojawia się w nim pytanie: jak daleko mogę się posunąć w podejmowanym ryzyku? Jeśli jesteś ojcem trojga dzieci, to uprawianie alpinizmu zaczyna być dwuznaczne - mówi Kurtyka.
Wojciech Kurtyka (ur. w 1947 r.) to legenda polskiego i światowego himalaizmu, wyznaczył nowe standardy w górach najwyższych. Uważany za jednego z twórców i wybitnego praktyka stylu alpejskiego w himalaizmie (szybkie wejścia, w małym zespole, bez uprzedniego zakładania obozów, z całym potrzebnym ekwipunkiem na plecach).
Jego imponujące osiągnięcia oraz specyficzna droga i filozofia życia sprawiają, że wciąż inspiruje rzesze wspinaczy i ludzi gór na całym świecie. W grudniu 2013 r. ukazała się jego debiutancka książka ''Chiński maharadża''.
Oto fragment niezwykłej rozmowy "Igrzyska śmierci".
Dominik Szczepański, Łukasz Ziółkowski: Czy alpinizm to sport?
Z szeroko pojętego wspinania wyłoniło się wspinanie sportowe. Uprawia się go na sztucznych formacjach, rzadziej na skale czy w lodzie. Celem jest zwycięstwo, tak samo jak w biegu na 100 metrów. Nie jest ani gorsze ani lepsze od innych dyscyplin.
W alpinizmie z jednej strony mamy upartych romantyków, do których ja należę. Dla nas alpinizm jest przede wszystkim fenomenem psychicznym, doświadczeniem estetycznym, a nawet mistycznym. Na drugim biegunie będzie Simone Moro, zawodowiec, który otwarcie poszukuje rangi publicznej. Najpierw robi koronę ośmiotysięczników, lecz gdy zauważa, że skazuje się na niekorzystne porównanie z Messnerem podejmuje się himalaizmu zimowego. Szczerze wyznaje, że nie chce wciąż być tym drugim. Jak widać dla jednych to sport, dla innych raczej sztuka życia.
Jaka jest racja sportowców?
Oni z tego żyją. Są częścią publicznego spektaklu, jak każdy sportowiec. Nie ważyłbym się ganić Simone Moro czy Denisa Urubkę, że chcą przekonać otoczenie, że ich przejścia należą do czołowych.
Ale rozdmuchane programy zdobywania ośmiotysięczników irytują. Podobno jest Hiszpan, który robi Koronę Himalajów i Karakorum drugi raz. To brnie w absurd. Zobaczcie, co się dzieje wokół różnych tragedii.
Ma pan na myśli Broad Peak?
To jest nic w porównaniu ze spektaklem Słoweńców. Reinhold Messner w porównaniu do Tomaža Humara był nieporadnym amatorem. To co Humar zaaranżował na Dhaulagiri było niewyobrażalne. Wszedł w przerażająco niebezpieczną południową ścianę oświadczając, że ma bilet w jedną stronę. Istotnie, możliwości odwrotu nie miał. Potem naturalnie leciała relacja non-stop w internecie. W krytycznych momentach posty wrzucał co kilkanaście minut. Tworzył dramatyczną sytuacje bez wyjścia. Nakręcał horror, ale tym razem nie runął i krwi w internecie nie było.
Podobnie działał na flance Rupal na Nanga Parbat. Utknął tam w załamaniu pogody na 6400 m, był totalnie wyczerpany, omiatany przez lawiny. Ani do góry, ani na dół. Nie miał najmniejszej szansy, by się wycofać. Dzięki karkołomnej akcji pilotów pakistańskich udało się go wyrwać z tego miejsca. Kiedy wrócił na dół, padł na ziemię, modlił się. W ten sposób w realu doszliśmy do "Igrzysk śmierci", tylko że w filmie ludzie polowali na siebie, a tu góra polowała na człowieka. Ten sam cholerny spektakl, za którym stoi coś nieczystego. To epatowanie śmiercią, granie własnym życiem na usługi takiego show jest niegodne.
Alpinizm stał się moralnie dwuznaczny. Pewnie, cholera, niektórzy uznają, że tak jest pięknie i ciekawie. W końcu zawsze byli jacyś gladiatorzy. Himalaizm sportowy z dramaturgią śmierci i współczesnymi możliwościami bezpośredniej relacji do mediów pasuje jak ulał do "Igrzysk śmierci".
Cała rozmowa w czwartkowym "Dużym Formacie".