"Ze sztabem ludzi niosącym walizki - to ma być wejście?", "czy na górze uprawia się seks?". Tegoroczna zdobywczyni Everestu odpowiada na wasze pytania

Jak jest na wysokogórskiej wyprawie? Po co i JAK ludzie wchodzą na ośmiotysięczniki? Jakiś czas temu porozmawialiśmy o tym z Moniką Witkowską, tegoroczną zdobywczynią Everestu. Przy okazji ogłosiliśmy specjalną akcję, w której sami mogliście zadać pytanie Monice. Odzew był bardzo duży, więc wybranie pytań zajęło trochę czasu. Poniżej odpowiedzi i - zgodnie z życzeniami - nowa porcja zdjęć.

Pierwszą część wywiadu można znaleźć TUTAJ

Słowo wstępu od Moniki Witkowskiej:

Monika Witkowska: W nawiązaniu do pierwszej części wywiadu , dziękuję za zamieszczone opinie, zwłaszcza ze strony tych, którzy przeczytali cały tekst (powinnam dodać jeszcze modne określenie: ze zrozumieniem). Krytycznych wypowiedzi na temat (bez?)sensu wspinaczkowych pasji komentować nie będę, bo każdy ma prawo do swojego zdania. Podobnie nie będę wracać do kwestii finansowych - przyzwyczaiłam się już do tego, że niektórym trudno zrozumieć że mając jakiś cel można ciężko pracować i zamiast w dobra materialne inwestować np. w podróże.

Niemniej chciałam wyjaśnić, że żadnych dofinansowań z PZA nie otrzymałam (od razu dano mi do zrozumienia, że nie mam co na nie liczyć), a moja wyprawa, jak zarzucali mi niektórzy forumowicze, nie obciążała kieszeni podatników.

Co do poniższych odpowiedzi na pytania, to chciałam zaznaczyć, że przedstawiam wyłącznie swój punkt widzenia, bo być może znajdą się eksperci od gór mający odmienne zdanie. Nie uważam się za osobę, która o górach wie wszystko - wiem pewnie sporo, ale jest mnóstwo osób, które wiedzą dużo więcej (zwłaszcza ci, których uważam za faktycznych himalaistów), a poza tym wychodzę z założenia że uczę się przez całe życie.

drugilukasz2983: "Co to za zdobycie góry jeśli alpiniści zaczynają od 5 tys. (czyli ponad połowy), wyprawę organizuje im sztab ludzi i sztab ludzi nosi za nimi walizki. Zdobycie góry rozumiem tak: wędrówkę rozpoczynam od PODNÓŻA, sam noszę swoje walizki, sam wytyczam drogę ".

- Nie wiem, co autor miał na myśli, mówiąc "od podnóża"? Za tzw. akcję górską uważa się to, co się dzieje ponad obozem bazowym. Nepalski Everest Base Camp jest na wysokości 5300 m n.p.m., natomiast Obóz II (6400 m n.p.m.) traktuje się jako tzw. ABC, czyli Advance Base Camp (Bazę Wysuniętą). Tylko że do obozu bazowego trzeba jeszcze dotrzeć - dolecieć helikopterem się teoretycznie da, ale bez aklimatyzacji taki pomysł równałby się z chorobą wysokościową i ryzykiem śmierci. Miejscowość, z której startuje się na treking, czyli Lukla, położona jest na wysokości 2840 m n.p.m., czyli de facto od tego miejsca trzeba liczyć zdobywanie góry. A wytyczanie drogi? W górach wysokich nie chodzi się, jak się chce. Czasem ktoś zrobi nową drogę, ale zdarza się to bardzo rzadko i jest to duży wyczyn, typowo sportowe wspinanie. Zazwyczaj korzysta się z tzw. drogi klasycznej, zwykle wyznaczonej przez pierwszych zdobywców, którzy wybierali najbardziej korzystne ukształtowanie terenu.

Z kolei noszenie sprzętu - rozumiem że nie walizek, a plecaka? Też jestem przyzwyczajona, że sobie sama wszystko tacham, ale w górach wysokich ze względu na wysokość, zrozumiałe jest, że większość osób korzysta z Szerpów (znani himalaiści także). A dlaczego ja nie miałam indywidualnego Szerpy? Trudno powiedzieć czy to wyłącznie kwestia ambicji - od początku nie było takiego tematu, bo po prostu nie miałam pieniędzy. Nie byłam wyjątkiem - takich, którzy sami sobie noszą plecaki jest na Evereście całkiem sporo - to mylny sąd, że Szerpowie wszystko wszystkim wnoszą. W naszej ekipie na 8 osób tylko dwie opłaciły sobie na spółkę jednego Szerpę.

Ale przy okazji jedna uwaga dotycząca ogólnie gór, także trekingów - uważam że nie ma sensu upierać się przy ambicji "sam sobie wszystko noszę" tam, gdzie tragarz kosztuje z naszego punktu widzenia grosze (np. w Nepalu), ale dla niego są to stosunkowo spore pieniądze, na które liczy jego rodzina. My bez ciężkiego plecaka zajdziemy dalej i więcej zobaczymy, a biedny człowiek będzie się cieszył, bo noszenie tych naszych betów to dla niego często jedyna szansa na zarobek.

embed

Herbatka z Szerpami / fot. z archiwum Moniki Witkowskiej

Wiele osób interesują sprawy wysokościowego seksu. Vanessa pyta wprost: "Jak wyglądają te kwestie, czy wielomiesięczny pobyt w górach skutkuje próbami podejmowania stosunków?"

Jasne, że temat seksu na Evereście istnieje, ale raczej w rozmowach. W miarę upływu kolejnych dni i tygodni w gronie swoich kolegów miałam wrażenie, że jestem na jakimś obozie erotomanów-gawędziarzy (. Owszem, w namiotach śpi się koedukacyjnie, ale prawda jest taka, że wysokogórskie warunki nie bardzo sprzyjają intymnym kontaktom. Powodem jest problem z higieną, spanie w ubraniu i czapce, no i brak tlenu który sprawia że każda czynność, także seksualna, od razu powoduje zadyszkę i zmęczenie. Poza tym, mając tłuste włosy, z opuchniętą twarzą (częste wśród kobiet), wygląda się mało pociągająco, nie mówiąc o licznych warstwach ubrań, które też sprawy nie ułatwiają.

Ale z drugiej strony, nie jest tak, że nie ma w ogóle par - to rzadkość, ale poznałam w tym roku pewną dziewczynę (Argentynkę), która przynajmniej w Bazie często spędzała noce w nie swoim namiocie. A tak na marginesie, to zdaniem naukowców wysokość nie sprzyja prokreacji - ponoć mieszkające wysoko w Andach Indianki zamierzające zajść w ciążę schodziły w tym celu do wiosek niżej.

embed

A propos myślenia o seksie / fot. Monika Witkowska

Forumowicz JWK zarzuca: "Mount Everest jest o dwa metry wyższy niż podaje autorka artykułu. Jest to fakt powszechnie znany od dobrych paru lat. Kompromitacja."

Rozumiem, że niektórzy znajdują przyjemność w tym, żeby udowodnić innym niewiedzę. W tym przypadku autor postu nie ma jednak racji. W książce, która się ukaże, wyjaśniam ten problem, ale w skrócie wygląda to tak: Chińczycy mają swoją wersję (8844,43 m), Nepalczycy swoją (8848 m), z kolei w pomiarach przeprowadzonych przez Amerykanów wyszło 8850 m. Jak na ironię, polska Wikipedia podaje 8850 m, zaś Wikipedia anglojęzyczna 8848 m. Za wersją 8848 m w polskich źródłach opowiada się Encyklopedia PWN. Ja wchodziłam na Everest od strony nepalskiej, tak więc trzymam się wersji nepalskiej.

Mpalusz pyta: "Jakie jest tempo wchodzenia w zależności od wysokości. Jak daleko można być od szczytu żeby go atakować. Czy szybciej się schodzi, czy wchodzi na szczyt?"

Bardzo sensowne pytanie! Oczywiście im wyżej tym trudniej, bo coraz bardziej brakuje tlenu. Dlaczego - wyjaśniam na stronie wyprawy . Zasadniczo są dwie metody atakowania szczytów: styl wyprawowy, czyli żmudna aklimatyzacja, zakładanie obozów, stopniowe wychodzenie do góry na zasadzie góra-dół, góra-dół, potem, po zaaklimatyzowaniu, się tzw. rest (regeneracja) i atak szczytowy; albo druga opcja: styl alpejski, czyli jak najszybsze dotarcie z Bazy na szczyt, bez wcześniejszego rozbijania obozów, maksymalnie na lekko, bez tlenu (to już wyczyn traktowany w kategoriach sportowych).

W przypadku Everestu praktycznie wszyscy wspinacze korzystają z obozów, których zwyczajowo jest cztery. Standardowy atak szczytowy, o ile nie ma przestojów związanych z pogodą, zdrowiem czy innymi sytuacjami, ma następujący harmonogram: I dnia - w nocy wyjście z Bazy (5300 m) na Icefall i dojście do obozu II na wys. 6400 m (Obóz I się pomija; korzysta się z niego raczej tylko przy aklimatyzacji), następnego dnia wyjście z Obozu II do Obozu III (7100 m), kolejnego dnia dojście do Obozu IV (7900 m) i albo po kilku godzinach odpoczynku wyjście na szczyt, albo przenocowanie, odpoczynek i wyjście na szczyt kolejnego dnia. Obecnie większość ekip startuje na szczyt ok. godziny 20-21 (wtedy cichnie wiatr, a poza tym jest większa rezerwa czasowa na powrót za dnia). Ja np. wyruszyłam o 21, na szczycie byłam o 5.45, do namiotu w obozie IV zeszłam ok. 10.

Ponieważ przebywanie na wysokości wykańcza organizm, większość wspinaczy, jeśli ma siłę, od razu schodzi w dół, jak najniżej (zwykle do Obozu II, ale zdarzają się i tacy, którzy idą od razu do Bazy). Jak widać, standardowy atak z Obozu Bazowego na szczyt Everestu i powrót do Bazy, zajmuje minimum 5 dni, choć może się też znacznie rozciągnąć. Niby schodzenie jest szybsze, bo w dół, mniej się niesie (coś tam się zjadło, zużyło gaz i tlen), a poza tym powietrze dostarcza nam coraz więcej tlenu. Tylko że w kość zaczyna dawać zmęczenie i wycieńczenie organizmu, bolące już często kolana (typowe dla ludzi gór), często brak dostatecznego nawodnienia, no i trzeba bardzo uważać, by nie popełnić jakiegoś błędu.

Z powyższym wątkiem wiążą się pytania o teren, na jakim odbywa się wspinaczka. Jes-ter pyta "ile mniej więcej km jest do przejścia od Base Camp na szczyt"? Forumowicz Maniek ma bardzo konkretna prośbę, o to, by zamieścić zdjęcia pokazujące kolejne etapy wspinaczki.

Nie ma sprawy. Zdjęcia zamieszczamy.

embed

Zdobywanie Everestu: zobacz GALERIĘ ZDJĘĆ

A co do odległości, to trudno to przeliczyć na kilometry. W każdym razie droga z Lukli, wspomnianej już wioski na wysokości 2840 m, do której dolatuje się samolotem (dojechać się nie da), to zwykle 8 dni wędrówki (w tym min. jeden dzień aklimatyzacyjnego postoju). W opisie odcinków ponad bazą operuje się głównie przewyższeniami. Najbardziej płaski dzień akcji górskiej to prowadząca przez Kocioł Zachodni droga z Obozu I do II, czyli z wysokości 6100 na 6400 m. Nie dużo, odległość wynosi ok. 6 km, a mimo to w zależności od tempa wspinaczom zajmuje to zwykle 3-5 godzin. Rozrzut jest duży, bo wszystko zależy od stopnia aklimatyzacji, poza tym w bezchmurne dni bardzo daje się we znaki odbierające siły słońce (nie bez powodu nazywa się ten odcinek "Khumbu barbecue").

I jeszcze z serii pytań o trudność wchodzenia. Marcin Pawłowski prosi o wyjaśnienie jak trudny jest Drugi Uskok.

Rozumiem, że skoro mówimy o wejściu od strony nepalskiej, chodzi o tzw. Uskok/Stopień Hillarego? Pojęcie trudności jest bardzo względne. Uskok Hillarego to 12-metrowej wysokości skalny odcinek (niektórzy mówią "ściana", ale nie przesadzałabym z tym określeniem), który mnie akurat specjalnych problemów nie sprawił. Owszem, wysiłku trochę wymaga, bo to wysokość 8760 m, poza tym jest tam jednak stromo, ale byłam psychicznie przygotowana na dużo większe trudności. Inna sprawa, że świadomość, że można polecieć ze 2,5 km w dół, z natury rzeczy nie jest fajna. Jak już wspominałam w I części wywiadu, kiedy tam byłam, nie było dosłownie nikogo. Powiem szczerze, że wtedy akurat pomyślałam, że chyba wolałabym tam te nagłaśniane przez media tłumy niż zupełną samotność.

embed

Uskok Hillarego podczas mojego zejścia / fot. Monika Witkowska

Hermina chciałaby się dowiedzieć "jak trafiłam do himalaizmu i jaką drogę górską miałam przed Everestem"?

W I części wywiadu wspominałam już, że nie uważam się wcale za himalaistkę, tylko za miłośniczkę gór, w które jeżdżę od wielu lat, dlatego że lubię, bez nastawienia na wyczyn. Zaczynałam od Bieszczadów (daaawne dzieje), potem były coraz wyższe góry. W międzyczasie były też oczywiście różne kursy: Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich, skałkowy, zimowy kurs turystyki wysokogórskiej, lawinowy, uczestnictwo w różnych wykładach i prelekcjach, zwłaszcza tych związanych z górami wysokimi, czytanie książek górskich Paradoksalnie im więcej wiem, tym mam większą świadomość tego, jak dużo się jeszcze muszę nauczyć. Inna sprawa, że ja akurat nie mam ambicji sportowych. Góry są u mnie powiązane z podróżami. Szczyt jest ważny, ale jeszcze ważniejsza droga do niego, widoki po drodze, ludzie jakich spotykam, przyroda, obserwowanie wszystkiego co jest wokół mnie. A co do oceny gór, to trzeba pamiętać, że wysokość góry i jej trudność to dwie różne sprawy. Kilimandżaro na które jeżdżę jako pilot-przewodnik, choć ma 5895 m nijak się ma na przykład do dużo niższego, za to zdecydowanie trudniejszego Matterhornu (4478 m), który swoją drogą przy wspinaniu dał mi nieźle w kość (ale weszłam ;)). A zresztą, każda góra może okazać się trudna - wystarczy że popsuje się pogoda, albo zdarzy się coś, czego nie przewidzieliśmy. W każdym razie, do gór (i do morza także, to już jako żeglarka) mam ogromny respekt i szacunek. Na jakich górach byłam? Na wielu, a z tych, które większość osób kojarzy, to m.in. na Elbrusie, Mt Blanc czy Aconcagule, ale także innych - np. Chimborazo (najwyższa góra Ekwadoru), himalajskim Lobuche. A tak przy okazji, to czytając posty, mam wrażenie że większość osób nie za bardzo zdaje sobie sprawę, jak wygląda wysokogórskie "wspinanie". Trudność tych gór, także ośmiotysięczników, to nie kwestia typowego wspinania, takiego że mamy dwa czekany i idziemy po pionowej ścianie, to przeważnie "chodzenie", bardziej kojarzące się z trekingiem niż iceclimbingiem. Problemem są lawiny, szczeliny, walące się seraki, zimno prowadzące do hipotermii, wielotygodniowe niewygody osłabiające organizm i oczywiście wysokość, która może być zabójcza i wycieńcza organizm. I do tego jeszcze świadomość, że gdyby coś, to pomoc z oczywistych względów szybko nie nadejdzie.

Pytacz nadworny dopytuje się " jaką kondycją fizyczną dysponowałam", zaś Hermina: "jak przygotowuje się fizycznie przed wyprawą ?".

Nie ma jakiegoś konkretnego schematu przygotowań przed wyprawą w góry wysokie. W każdym razie nie jest tak jak przy biegach, że możemy opierać się na konkretnym planie treningowym, mówiącym ile km czy ile minut mamy danego dnia pokonać. Każdy sobie wymyśla swój własny trening. Jedni wchodzą po schodach na któreś piętro, inni robią długie marsze, jeszcze inni - chodzą ciągnąc opony, a wśród zagranicznych wspinaczy popularne jest też korzystanie z komór hiperbarycznych symulujących warunki np. na 6 tys. metrów (z tego patentu korzystali m.in. moi amerykańscy koledzy).

Co do mnie, to nie uprawiam wyczynowo żadnych sportów, ale ogólnie jestem aktywna - dużo się ruszam (niektórzy się śmieją że skoro mieszkam na 5 piętrze bez windy, to z założenia mam zaprawę), chodzę po górach, żegluję i pływam na desce (wpław też), jeżdżę na nartach, nurkuję, a przed Everestem przez półtora roku intensywnie biegałam, dodając do tego różne ćwiczenia typu pompki, brzuszki etc, jak również korzystałam z siłowni i z zajęć fitness (dla znawców tematu - rowery i intensywne TMT, czyli Total Muscle Training). W biegach nie jestem żadnym czempionem - półmaratony robię w 2 godziny, biegi na 10 km w 55 min., ale nie o to chodzi by bić rekordy (przeforsowanie może spowodować kontuzję), tylko by być wytrzymałym i mieć ogólną kondycję.

Trzeba jednak pamiętać, że często ważniejsze od wysportowania są predyspozycje do właściwiej aklimatyzacji na wysokości. Znam osoby, które biegają maratony czy triatlony, a w górach wysokich błyskawicznie "wymiękają". To samo z GOPRowcami - byłam na kilku wyprawach, na których wysportowane chłopaki, świetnie radzące sobie w naszych górach, powyżej 5 tys. mieli problemy. Nie jest to jednak żadną ujmą na honorze - każdy organizm reaguje inaczej i to normalne, więc każdy powinien działać tam, gdzie się dobrze czuje. Jedni wspinają się w górach wysokich, inni wolą niższe, za to trudniejsze techniczne skalne ściany. No i kwestia psychiki - bez dwóch zdań jest ona ważniejsza niż kondycja. Z tym akurat u mnie chyba dobrze.

to_ja pisze: "Czy Szerpowie to są jacyś kosmici, albo przynajmniej nad-ludzie? Dlaczego wpinacz się męczy, a Szerpowie nie i nikt o nich nie pamięta?" A Magdusia dodaje: "To samo mnie zastanawia. kim są ci ludzie? Jak często wchodzą na tę górę? Czy pomiędzy wyprawami jadą do domku na zupkę? Czy oni nie potrzebują aklimatyzacji?"

- Wbrew temu, co się myśli, nie jest tak, że Szerpowie nie mają problemów z wysokością. Jak najbardziej mają - też ich boli głowa od wysokości, też im się zdarza mieć chorobę wysokościową i trzeba ich ewakuować w dół, no i bywa, że z powodu wysokości umierają. Ale z drugiej strony ogólnie aklimatyzują się łatwiej niż reszta (jak najbardziej aklimatyzacji potrzebują!), a do tego są megasilni (z drugiej strony jednak butlami z tlenem się wspomagają).

Czy nikt o nich nie pamięta? Myślę że większość wspinaczy jak najbardziej ich docenia i szanuje. Ja akurat dużo czasu spędzałam z Szerpami, znałam ich imiona, dopytywałam się o ich normalne życie. Większość z nich na co dzień mieszka w położonych w dolinie wioskach (wcale nie bardzo wysoko - poniżej 2 tys. metrów, tam gdzie mogą uprawiać swoje poletka), choć są i tacy, którzy przenieśli się do Katmandu (prowadzą tam zwykle agencje turystyczne), albo nawet za granicę (szczególnie dużo Szerpów mieszka w Nowym Jorku i na zachodnim wybrzeżu Stanów). Załapanie się na wyprawę to dla nich zastrzyk finansowy - obsługują różne góry, ale preferują Everest, bo to dla nich "żyła złota" (wielu z nich przez większą część roku jest w domu, z rodziną, a jedynie na kwiecień-maj wyrusza z everestowymi wyprawami). Praca w charakterze przewodników czy tragarzy nie jest ich niewolniczym wykorzystywaniem przez bogatych wspinaczy - z wyprawami powiązane są często różne inicjowane przez wspinaczy i przez nich opłacane projekty charytatywne, finansowanie szkół czy opieki medycznej. Ja o Szerpach nie mogę powiedzieć złego słowa. Co do słynnej bójki Simone Moro z Szerpami, media przedstawiły nieobiektywny obraz sytuacji, opisany jedynie ze strony Simone, bo z Szerpami czy choćby innymi wspinaczami, którzy byli świadkami zdarzenia, nie rozmawiano.

A tak przy okazji - pamiętajmy że Szerpowie to przede wszystkim grupa etniczna. Nie każdy tragarz spotykany na szlaku do bazy pod Mt Everestem jest Szerpą. Powyżej bazy pracują już tylko Szerpowie, bo to trochę taki rodzinny biznes (dochodowe wyprawy obstawiają całe klany rodzinne).

embed

Szerpowie też używają tlenu / fot. Monika Witkowska

Albercik twierdzi: "jezeli 13-latkowie tam wchodzą, kobiety po 50-tce czy panowie po 60 roku życia, to znaczy, że to głównie kwestia odpowiedniej kasy".

Nie rozumiem - 50-tki nie mam, ale znam wiele pań które ją przekroczyły i są sprawniejsze niż niejeden 20-latek! Zresztą w wyższych górach w ogóle wiekowo dominuje grupa, którą zaliczam do "starszej młodzieży" (40-55 lat).

W każdym razie, jeżeli mówimy o rekordach wiekowych, to pamiętajmy, że przecież nie każdy 13-latek czy 80-latek mógłby Everest zdobyć - jest to jednak wyczyn, do którego te osoby długo się przygotowywały. Zresztą rekordy tego typu dotyczą nie tylko himalaizmu, także innych dziedzin, jak np. żeglarstwa - to że najmłodszy samotny żeglarz który przepłynął Atlantyk miał 14 lat, nie znaczy, że może tego dokonać każdy. Pytanie jednak, czy jest to odpowiedzialne ze strony rodziców? Co do Everestu, to granicę wieku w wydawaniu zezwoleń podniesiono do lat 16-tu. Z kolei jeśli chodzi o tego 80-letniego Japończyka to zapewniam, że facet jest po prostu dobry, no i to bardzo doświadczony wspinacz (wcześniej był na Evereście dwa razy).

I jeszcze jedno... Ktoś z forumowiczów napisał, że od czasów pierwszego udanego wejścia dokonanego przez Hillarego i Tenzinga, weszło na Everest już 5 tys. osób. Wydaje się dużo, ale trzeba wziąć pod uwagę, że mówimy o okresie 60 lat, a poza tym, to i tak dużo mniej niż połowa turystów, jacy dochodzą w letnie dni do Morskiego Oka (w ciągu dnia bywa tam ponad 10 tys. osób!).

embed

Tzw. Balkon - wysokość 8400 m i dodatkowy obóz 80-letniego Japończyka. W dali Manaslu/ fot. Monika Witkowska

Wiele osób pytało o szczyt. Na przykład Monika: "Jakie się ma uczucie gdy się jest na szczycie? Czy jest się tam długo?"

Szczerze mówiąc, to było mi zimno, dostałam kolejnego ataku kaszlu i się dusiłam ("kolejnego", bo przez całą wyprawę kaszel mi bardzo dokuczał), a poza tym byłam wściekła, że moje baterie w aparacie fotograficznym dają znać, że na takim mrozie za chwilę odmówią współpracy (. Ale oczywiście bym skłamała mówiąc, że się nie cieszyłam. Była to jednak radość tłumiona, bo miałam zakodowane, że wejście to dopiero połowa drogi, i to ta łatwiejsza, a wypadki zdarzają się głównie na zejściu. Na szczycie byłam pewnie z kwadrans. Mój mózg mimo niedotlenienia pracował wyjątkowo dobrze. Zapamiętałam niesamowity widok - z takiej perspektywy inne ośmiotysięczniki, w tym słynne Lhotse, Makalu czy Dhaulagiri wydawały się jakieś takie małe (. Przez dłuższą chwilę myślałam też o mojej zmarłej trzy miesiące wcześniej Mamie, mając wrażenie że w tym momencie jestem jakby bliżej niej A jaki jest szczyt (bo o to też pytaliście)? Łagodnie kopulasty, tak że ze 20 osób spokojnie się na nim zmieści, chociaż jego część zajmują buddyjskie flagi modlitewne oraz przynoszone przez wspinaczy pamiątki lub ofiary dla bogini Everestu (pierwsi zdobywcy Everestu przynieśli: Tenzing czekoladki, a Hillary - chrześcijański krzyż). Ja akurat nie zostawiłam nic, jednak wśród rzeczy, które miałam ze sobą, była szarfa od buddyjskiego lamy, tybetański kamień dżi w charakterze amuletu, jeden z rysunków jakie otrzymałam od dzieciaków z Domu Dziecka w Chotomowie, malutki pluszowy misiek od mojego męża i flaga polska, a raczej bandera z jachtu, na którym zrobiłam swój najtrudniejszy rejs, przez Ocean Arktyczny na Czukotkę (co szczerze mówiąc uważam za wyczyn większy niż Everest).

embed

Kwadrans na Dachu Świata / fot. z archiwum Moniki Witkowskiej

muhomory pyta: "jak to możliwe, że obecne wejścia są tak samo niebezpieczne mimo niesamowitej dostępności sprzętu (ile kosztuje cały zestaw dzisiaj)".

Zdecydowanie wejścia pierwszych zdobywców, nie mówiąc o pierwszym zimowym (K. Wielicki i L. Cichy), były dużo bardziej niebezpieczne, zwłaszcza że gdyby coś, nie było szansy na szybką pomoc przy użyciu helikoptera (to akurat wciąż jest możliwe tylko do pewnej wysokości, ale zawsze ). Poza tym jak ktoś z Was słusznie podkreślił, dawniej nie było serwisów pogodowych takich, jakie mamy obecnie.

Z drugiej strony, wysokość się nie zmieniła i to ona jest zabójcza (choroba wysokościowa, zawały itp.), podobnie jak nawet teraz nie przewidzi się, kiedy zawali się serak czy zejdzie lawina. Do tego dochodzą błędy, jakie się popełnia, często przesadna ambicja, brak doświadczenia i przecenianie swoich możliwości, choć dotyczy to nie tylko Everestu - wszystkich gór! A co do sprzętu Ile kosztuje skompletowanie sprzętu trudno wyliczyć, bo przecież na Everest jeżdżą raczej ludzie wspinający się w górach od dawna, co oznacza, że większość sprzętu mamy Ale przykładowo: buty w jakich wchodzi się na Everest to wydatek 2300-3000 zł, raki automatyczne - ok. 500-600 . Upraszczając, można powiedzieć, że sprzęt jest podobny do tego, jakim posługiwali się pierwsi zdobywcy (wtedy też wchodzono z butlami z tlenem, czekanami etc.), ale oczywiście teraz wszystko jest lżejsze i zajmuje mniej miejsca. Z pomocy Szerpów we wnoszeniu sprzętu korzystano "od zawsze" (dotyczy większości himalajskich gór). Polskie wyprawy mniej, bo miały mocno ograniczony budżet, ale np. pierwsza amerykańska wyprawa z roku 1963, w trakcie której na szczycie stanęło 5 wspinaczy, liczyła na początku karawany (droga do bazy) aż tysiąc tragarzy, natomiast podczas akcji górskiej była wspomagana przez 32 Szerpów!

Pytań o sprzęt (także na prywatnego maila) miałam sporo. Wojtek W. pytał: "jak sobie himalaista radzi z chłodem. bo jak się patrzy na zdjęcia to są jakieś specjalne ubrania?".

Temat sprzętu i ubioru to temat rzeka. Zainteresowanych szczegółami odsyłam pod ten link .

A zimno oczywiście jest, zwłaszcza że przy wietrze temperatura odczuwalna jest dużo niższa niż ta, którą wskazuje termometr. Z drugiej strony, jeśli świeci słońce, w ciągu dnia bywa też bardzo gorąco, co również jest wykańczające.

Jeden z internautów, pewnie po obejrzeniu zdjęć, docieka: "Co to za drabiny? Kto je tam wnosił? Czy są jeszcze tacy co wchodzą bez takich drabin?" Pomagające przejść przez szczeliny drabiny na nepalskiej stronie Everestu są na tzw. Icefallu oraz między obozem I a II. Pionowe i ukośne nie sprawiają zwykle problemu, nieprzyjemne są te poziome (zwłaszcza jeśli są źle przymocowane, więc niestabilne). Za ułożenie drabin odpowiedzialna jest specjalna grupa Szerpów zwanych Icefall Doctors (są opłacani z części pieniędzy, jakie płaci się za zezwolenie na wspinaczkę), którzy muszą też je stale sprawdzać (lodowiec cały czas pracuje, otwierają się coraz to nowe szczeliny, a przez to trzeba zmieniać układ wyznaczonej drogi). Kiedy pierwszy raz wychodziłam na Icefall (w końcu kwietnia) było tylko 7 drabin, kiedy schodziłam ostatni raz (25 maja), było ich ponad 20. Pod koniec sezonu, czyli na początku czerwca, drabiny są zdejmowane. A czy ktoś wchodzi bez drabin? Nie, bo skoro są Nawet czołowi himalaiści z nich korzystają. Poza tym, już pomijając sprawy bezpieczeństwa, chodzi też o ochronę natury - gdyby każdy wyznaczał sobie własną drogę i zawieszał własny sprzęt, Icefall byłby rozdeptany i obwieszony różnym żelastwem (poza drabinami są jeszcze śruby lodowe, szable śnieżne etc.).

Nie są to odpowiedzi na wszystkie zadane pytania, a jedynie na część z nich. Na pozostałe szukajcie odpowiedzi w książce "Namaste Everest" którą nakładem wydawnictwa Bezdroża ukaże się w listopadzie br.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.