Tragedia na Annapurnie oczami jedynego ocalałego

- To koniec... nie ma już nadziei, by znaleźć go żywego - taką wiadomość przesłała z Katmandu Linda Wylie 3 stycznia 1998 roku. Oto wspomnienie tragedii, która wydarzyła się 15 lat temu na Annapurnie.

Nawis śmierci

25 grudnia 1997 roku Włoch Simone Moro, Kazach Anatolij Bukriejew i jego rodak Dmitrij Sobolev wspinali się południową ścianą Annapurny. Poręczując ścianę dotarli na wysokość 5700 m, gdy zerwał się rozpostarty nad wspinaczami śnieżno-lodowy nawis.

- Anatoliiij - zdołałem wydobyć z siebie tylko taki, pełen rozpaczy okrzyk i od razu zniknąłem przywalony eksplodującą nad moją głową, lodowo-skalną lawiną - mówi Simone Moro.

- Wówczas nastąpiła niekończąca się seria błyskawicznych  i szalonych skoków, ślizgów, obrotów, a potem znowu lotów i gwałtownych uderzeń o różnego rodzaju występy ściany. Tłukłem twarzą, wylatywałem w powietrze, obijałem nogi i plecy, znowu szorowałem o podłoże [...]. Wylądowałem na jakimś wypłaszczeniu, z twarzą zwróconą ku dolinie - relacjonuje himalaista.

Była godzina 12.36 w dzień Bożego Narodzenia. Simone Moro wylądował na wysokości 5500 metrów. Zakrwawiony, z otwartymi do kości ranami, kiedy uwolnił się spod śniegu zaczął wołać swoich towarzyszy. Wrzeszczał ile sił, lecz nikt nie odpowiadał. Nie było słychać żadnych znaków.

- Zginęli! - docierała do mnie okrutna prawda - Po prostu zginęli! [...] Właśnie straciłem dwóch przyjaciół, a widoki na ocalenie były praktycznie żadne. [...] Nie dysponowaliśmy żadnym środkiem łączności, byłem pozostawiony samemu sobie - moje minuty zdawały się już policzone. Czas uciekał, nieubłaganie zbliżała się godzina mojej śmierci - mówi Moro.

Dar od losu i trudna decyzja

Wkrótce Simone otrzymał jednak prawdziwy prezent od losu. Kiedy pozbierał się po upadku, okazało się, że nie złamał żadnej kości, nie doznał poważnych obrażeń, a przerażający lot zakończył się w pobliżu miejsca, gdzie stał jego własny czerwony namiot, obóz I, z którego rankiem tego dnia rozpoczął wyprawę. W obozowisku czekały na niego rękawice i puchowa kurtka.

- Ok, Simone teraz się uratuj - wyrzuciłem z siebie gromkim głosem. Wówczas, dokładnie w tamtej chwili stanąłem przed koniecznością podjęcia decyzji o odwróceniu się plecami do miejsca, w którym przed chwilą zostali pogrzebani pod śniegiem i lodem moi przyjaciele, może nawet ciągle jeszcze żywi? Ale, w którym dokładnie miejscu? Czoło lawiny było tak szerokie, że wszelkie próby poszukiwań w pojedynkę należałoby uznać za szalone lub co najmniej nieracjonalne. Przez dłuższą chwilę spoglądałem w milczeniu na lodowisko i [...] rozpaczliwie nasłuchiwałem jakiegoś dźwięku. Aż wreszcie nadszedł nieuchronny, okrutny moment, gdy skierowałem oczy w dół, w kierunku jedynego, odległego, lecz możliwego ocalenia - wspomina Simone Moro.

Droga ocalenia

Ranny Simone udał się w samotną, trudną drogę przez lodowe turnie, ściany i szczeliny. W stromych miejscach niejednokrotnie musiał skakać z dziesięciu czy piętnastu metrów w dół lądując w śniegu. Nic nie jadł, nie pił, a do pokonania miał wiele kilometrów ostrych podejść i zejść.

- Nie pamiętam dokładnie kiedy, lecz w pewnym momencie dostrzegłem trzy kamienne chaty Sanktuarium Annapurny, czyli bazę! [...] Podniosłem wzrok: ujrzałem Phurbę (kucharza wyprawy, przyp. red.), który radośnie wymachiwał rękami na skraju moreny, kilka kroków od bazy i w odległości około pięciuset metrów ode mnie. - Jestem uratowany! Może jednak nie wykituję po drodze - relacjonuje Moro.

Nima Nuru przysyła helikopter

Kiedy już Simone Moro dotarł do Sanktuarium Annapirny, kucharz wyprawy Phurba wyruszył na poszukiwania ratunku. Koniecznie trzeba było zdobyć helikopter. Pomocny mógł okazać się Nima Nuru Sherpa, nepalski przyjaciel Simone z czasów wspinaczki na Cho Oyu. Tak więc Phurba udał się w długi marsz do Gandrung, najbliższej wioski, w której można było nawiązać łączność. Po ponad piętnastu godzinach wyczerpującej wędrówki, dotarł wreszcie do biura Obszaru Chronionego Annapurny, gdzie codziennie nawiązywano łączność radiową z Pokharą.

Gdy tylko wiadomość o wypadku dotarła do Nimy, ten natychmiast skontaktował się z pułkownikiem sił powietrznych i poprosił o wykonanie lotu ratunkowego. W odpowiedzi usłyszał, że lot, ze względu na późną porę i skrajne niebezpieczeństwo, można wykonać dopiero następnego dnia rano.

W obawie o życie przyjaciela, Nima postanowił nie czekać. Udało mu się skontaktować ze swoim krewnym, który posiadał licencje pilota helikopterów. Ten zgodził się pomóc. Wkrótce dotarł do Sanktuarium Annapurny.

- Do połowy rozebrany wygramoliłem się ze śpiwora i boso wybiegłem z mojego schronu jak jakiś amerykański żołnierz w Wietnamie. Pilot otworzył już wcześniej drzwi helikoptera, a ja niewiele myśląc rzuciłem się do kabiny na brzuch. [...] Parę sekund później poczułem, jak wzlatujemy w przestworza [...] już tylko minuty dzieliły nas od cywilizacji, od czystego łóżka i szpitala - wspomina Simone Moro.

Ręce wspinacza

W szpitalu Simone musiał przekonać się co zostało z jego dłoni. Lekarze przeprowadzili szereg badań i zabiegów. Sprawdzono, czy nie doszło do uszkodzenia ścięgien i zdolność palców do ruchu. Ścięgno środkowego palca było zupełnie przecięte, a ścięgna pozostałych palców miały częściowe urazy. Na szczęście okazało się, że uszkodzenia nie były poważne i, jak zawyrokował lekarz, Simone w pięknym stylu mógł powrócić do wspinaczki.

- Naprawdę bałem się odpowiedzi lekarza po operacji. Taka odpowiedź całkowicie mnie więc satysfakcjonowała. Odetchnąłem z ulgą - przyznaje Moro.

Iskra nadziei

Jeszcze podczas pobytu w szpitalu Simone Moro zadzwonił do Lindy Wylie, partnerki Anatolija Bukriejewa, by powiadomić o tragedii, która wydarzyła się na Annapurnie. Simone obiecał też kobiecie, że jeszcze tego samego dnia wróci w miejsce, gdzie zeszła lawina, by podjąć próbę odnalezienia przyjaciół.

- Jeszcze ciągle półprzytomny i osłabiony po znieczuleniu zeskoczyłem z łóżka i zacząłem się niezdarnie ubierać. [...] Musiałem zawołać Nimę. [...] W mgnieniu oka znaleźliśmy się na lotnisku. [...] Niestety, nasza misja napotkała na problemy. Zdołaliśmy dolecieć do wioski, ruszyliśmy w kierunku Annapurny, ale nie mogliśmy osiągnąć celu. Była bardzo zła pogoda i parokrotnie zgubiliśmy się pośród chmur. [...] Tak nam minął jeden dzień nadziei i pod wieczór pogodziliśmy się z przykrą koniecznością odwrotu - mówi Simone Moro.

Czas powrotu

Za radą Lindy Wylie, Simone przekazał dokładne informacje o tragedii organizatorom kazachskiej akcji ratunkowej i z końcem 1997 roku wrócił do Włoch, by tam zregenerować się po wypadku.

- Samolot nabierał prędkości na pasie, aż niepostrzeżenie oderwał się od ziemi. [...] Po około dziesięciu minutach ukazała się także ona. Olśniewająca, pełna gracji królowa: Annapurna. Wpatrywałem się w nią z całych sił i myślałem o moich dwóch przyjaciołach, którzy połączyli się z nią na zawsze. Wówczas nie miałem już nadziei. Wyobrażałem sobie ciała Anatolija i Dmitrija, trwające nieruchomo w mroźnym objęciu wiecznych śniegów - przyznaje Moro.

Byłem jedyną osobą, która przeżyła

- W pierwszych dniach nowego roku wielokrotnie dzwoniłem do Katmandu, rozmawiając z Nimą i Lindą. Wypytywali mnie o szczegółowe informacje na temat rejonu, w którym zeszła lawina. Dzięki temu kazachskim alpinistom udało się w końcu odnaleźć czerwony namiot w najbardziej wysuniętym z obozów i przeszukać jego okolice. Niestety po Anatoliju i Dmitriju nie było śladu.

Przekazano mi, że dotarcie tam było trudne i niebezpieczne, a naokoło namiotu widniały rozległe plamy krwi - mojej. Chociaż i tak wyrzekłem się już wszelkiej nadziei, wiadomość ta była dla mnie jak cios w serce: dopiero wówczas uświadomiłem sobie w pełni, że byłem jedyną osobą, która przeżyła - mówi Simone Moro.

"Góry to nie stadion, gdzie zaspokajam swoje ambicje - to katedra, gdzie praktykuję swoją religię" - to epitafium widnieje na czortenie w bazie pod Annapurną, upamiętniającym Anatolija Bukriejewa.

Artykuł na podstawie książki Simone Moro "Kometa nad Annapurną", która ukazała się w 2011 roku.

Dołącz do nas na Facebooku

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.