Maciej Tarasin spłynął Rio San Jorge. Indiańska przepowiednia i łzy żółwia

Kolumbijski Park Narodowy Chiribiquete to jedno z najbardziej niedostępnych miejsc na Ziemi. Maciej Tarasin, polski podróżnik i kajakarz postanowił sprawdzić, co kryje się w głębokiej puszczy.

Terytorium wielkości Belgii, otoczone gęstwiną deszczowych lasów, pokrywają prekambryjskie góry stołowe tepui. Rzeki niosące czarne wody z hukiem przewalają się przez wodne progi i liczne wodospady. Park jest ostoją jaguara, wydry olbrzymiej i tapira, występują w nim też endemiczne gatunki roślin.

W 1943 roku swoją pierwszą wyprawę botaniczną do Serrania de Chiribiquete podjął etnobotanik Richard Evans Schultes. Ponad pół wieku po tym jak wspiął się na tepui, pozostawał pod ogromnym wrażeniem tego niezwykłego miejsca. Nad biurkiem w Harvardzie miał fotografię zrobioną w Chiribiquete, która przypominała mu o tym "zagubionym świecie". Swojemu studentowi i przyszłemu biografowi Wadowi Davisowi powiedział, że te niesamowite formacje skalne wyglądały jak gigantyczne rzeźby powstałe w warsztacie Boga: "To właśnie po tych wstępnych eksperymentach On poszedł i zbudował świat."- miał powiedzieć Schultes.

Wyprawa

Chiribiquete jest największym archeologicznym kompleksem malowideł naskalnych w północnej części Ameryki Południowej. Malowidła przedstawiają mitologiczne sceny polowania i tańca oraz ludzi i zwierzęta. Zdaniem naukowców były to święte dla Indian miejsca, do których dostęp mieli tylko szamani. Thomas van der Hammen jeden z naukowców badających te tereny po tym jak ujrzał namalowane na skałach tepui dzieła indiańskiej sztuki nazwał Chiribiquete "Kaplicą Sykstyńską Amazonii" Wyprawy naukowe do Chiribiquete z początku lat dziewięćdziesiątych mające na celu badania nad malowidłami zostały zaniechane na wiele lat na skutek konfliktów z kolumbijską partyzantką zajmującą się biznesem kokainowym. W ostatnich dziesięciu latach po likwidacji założonej nad brzegiem rzeki Mesai bazy naukowej eksploratora Chiribiquete Patricio von Hildebrandta tereny były badane i odwiedzane sporadycznie.

Wyprawa San Jorge

Podczas wyprawy, którą zorganizowałem na przełomie listopada i grudnia 2013 roku udało nam się spłynąć wspólnie z indiańskim przewodnikiem rzeki Tunia, San Jorge oraz fragment rzeki Apaporis. Była to pionierska wyprawa z północy na południe Serrania de Chiribiquete i pierwsza udokumentowana wioślarska wyprawa w dół rzeki San Jorge. Indianie Karijonas, którzy niegdyś zamieszkiwali obszary nad rzekami Yari, Cunare czy San Jorge znani byli z tego, że wiosłowali stojąc. Być może to oni byli pierwszymi, którzy zmierzyli się z kanionami i wodospadami Rio San Jorge, chociaż żaden przekaz o tym nie przetrwał do naszych czasów.

Loty badawcze nad Parkiem Chiribiquete potwierdzają obecność w tym terenie plemion indiańskich, które nigdy nie kontaktowały się jeszcze ze światem zewnętrznym. Całkiem niedawno kolumbijski rząd dekretem 4633 zabronił nawiązywania jakichkolwiek kontaktów z tymi plemionami i niszczenia ich środowiska. Antropolog Roberto Franco, autor książki "Cariba Malo" , w której opisuje swoje badania nad plemionami nieskontaktowanymi, przypuszcza, że te żyjące w naturalnej izolacji Parku Chiribiquete mogą być potomkami Karijonas - autorów unikatowych malowideł sprzed tysięcy lat. Oprócz spłynięcia nieeksplorowanej wcześniej Rio San Jorge bardzo zależało mi na dotarciu do "Kaplicy Sykstyńskiej Amazonii". Ramy czasowe wyprawy na to nie pozwoliły, choć byłem zaledwie kilkanaście kilometrów w linii prostej od miejsca, w którym one się znajdują.

Kanibale czy weganie?

6 grudnia 2013 roku siedziałem przy ognisku z Kolumbijczykami: Camilo, Jaime i Henrym nad brzegiem Rio Mesay przy butelczynie Buchanana i rozmawialiśmy o tym, czy w dziczy Chiribiquete rzeczywiście żyją plemiona nieskontaktowane z cywilizacją.

- Wiesz, że oni są kanibalami? - spytał mnie Henry.

Przysłuchujący się tej rozmowie Jaime roześmiał się.

- Ja słyszałem, że są weganami.

Wszyscy parsknęliśmy śmiechem.

Henry ciągnął swoją historię: Jakiś czas temu obozowałem nad jednym z przełomów nad rzeką Mesai. Zapadał zmierzch kiedy zauważyłem w dali Indianina płynącego w kanu.

- A ile butelek Buchanana wcześniej wypiłeś? - spytałem Henriego.

To był mój wieczorek kapitański, ostatnia noc wyprawy, która zaczęła się 12.11 w San Jose de Caquetania, a skończyła 7.12 w Araracuarze.

Mundial bez Polaków i opowieści o baronach narkotykowych

Po niezwykłych przygodach jakie miałem nad rzeką Yari w 2011 roku zależało mi, żeby ta wyprawa skończyła się zgodnie z wcześniej założonym planem. Zakontraktowałem doświadczonego Indianina Jaime Gomeza, skompletowałem sprzęt, mapy i 8.11 wyruszyliśmy z Bogoty nad rzekę Tunia. Trasa wiodła przez Florencję, gdzie Jaime oczarował właścicieli gospodarstwa, w którym nocowaliśmy, opowieściami ze swojej młodości. Kiedyś miieszkał w Vila Gladys i poznał osobiście baronów narkotykowych: Pablo Escobara i Gachę "Meksykanina". W drodze z San Vicente del Caguan nad rzekę byliśmy zatrzymywani na licznych posterunkach wojskowych. Po sprawdzeniu paszportów i wymianie uwag na temat uczestnictwa Kolumbii w nadchodzącym mundialu i faktem, że ''Polacos'' na nim nie zagrają, byliśmy przepuszczani. Żołnierze ostrzegali nas, że zapuszczamy się w tak niebezpieczne tereny na własna odpowiedzialność.

Liście koki i opuszczone obozy FARC

Do San Jose de Caquetania dotarliśmy 11.11. Starszy mężczyzna mieszkający w niemal opuszczonej osadzie ostrzegał nas, że Rio Tunia, którą pływał za młodu, to rzeka bardzo niebezpieczna, pełna wodnych progów i kanionów. Rzeczywiście rzeka miała dość wartki nurt, a w kanionach musieliśmy poświęcać sporo czasu, żeby najpierw obejrzeć bystrza, a potem wybrać najbezpieczniejszy sposób na ich spłynięcie. Przez pierwsze cztery dni, aż do osady o nazwie Jaguara płynęliśmy przez sawannę. Minęliśmy kilka gospodarstw rolnych w miejscowości La Tunia, w okolicach której dało się zauważyć uprawy liści koki i kilka opuszczonych obozów FARC (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii - najstarsza w tym państwie partyzantka).

Piranie na kolacje

Za La Tunia mogliśmy obserwować coraz większe bogactwo fauny Amazonii. Na konarach wygrzewały się żółwie pokryte żółtymi motylami, które jak się później dowiedziałem piją żółwie łzy zawierające sód, którego w zachodniej Amazonii jest bardzo mało. Często podpływały do nas głośno parskając wydry olbrzymie, a tapiry, które za dnia spotykaliśmy w rzece, nocą zachodziły do naszego obozu. Udało nam się też sfotografować złoto - burą pięciometrową anakondę owiniętą wokół zwalonego drzewa odpoczywającą po posiłku na lewym brzegu. Tydzień później podczas przejścia przez las równikowy dwukrotnie natykaliśmy się na jadowitą żararakę. Nie spotkaliśmy natomiast kajmanów, których niezliczone rzesze mogłem podziwiać spływając Rio Yari dwa lata wcześniej. Za to codziennie na kolację jedliśmy ryby złowione w rzece: piranie, pacu i sabalo.

Droga przez las i gorączka

Szóstego dnia wyprawy wpłynęliśmy do kanionu, którego pokonanie zajęło nam dwa dni. Po spłynięciu połowy długości kanionu okazało się, że wszystkie trzy maczety zostały w poprzednim obozowisku i trzeba było przedzierać się dwa kilometry górą po skałach, żeby je odzyskać. Bez maczet nie bylibyśmy w stanie przejść przez las deszczowy z Rio Apaporis nad górną Rio San Jorge. Po kolejnych trzech dniach bardzo szybkiego płynięcia wśród licznych bystrzy dotarliśmy do Rio Ajaju. Rio Tunia i Rio Ajaju po połączeniu tworzą Rio Apaporis. Nie chciałem zbyt długo płynąć w dół Apaporis, ze względu na informacje o tym, że nad tą rzeką możemy natknąć się na partyzantkę. Po pokonaniu dwóch ciężkich progów założyliśmy obóz nad Apaporis z zamiarem zmiany dorzecza, co wymagało przejścia 20 km odcinka przez las z całym ekwipunkiem. Zajęło nam to prawie tydzień. Najpierw trzeba było wyczyścić sobie drogę maczetami i znaleźć górną Rio San Jorge, która w tym miejscu jest ledwie widoczna na mapach satelitarnych. Po znalezieniu rzeki wróciliśmy po ciężki sprzęt, czyli ponton, jedzenie, wiosła i pozostałe rzeczy. Czterdziestokilogramowy ponton niósł mój towarzysz Jaime, ja zabrałem całą resztę lżejszą o dobre 15kg. Po dojściu do obozowiska nad Rio San Jorge dopadła mnie gorączka, pierwszy raz w życiu miałem problemy z oddychaniem wynikające z przemęczenia organizmu.

Domy bogów i wrak awionetki

Następnego dnia zaczęliśmy spływanie dziewiczą Rio San Jorge. Nie był to jednak spływ, ale wielogodzinne wyrąbywanie sobie drogi przez rzekę pośród zwalonych drzew i gałęzi. Rio San Jorge miała początkowo dziesięć metrów szerokości, dopiero kolejnego dnia rozszerzyła się na tyle, że mogliśmy przed sobą zobaczyć otwartą przestrzeń rzeki. Ostatniego dnia listopada dopłynęliśmy do pierwszych wodospadów. Niewykluczone, że byłem pierwszym, lub jednym z pierwszych białych, który dotarł do tego miejsca. Zlinowaliśmy ponton, a to co się dało spłynęliśmy. Kolejne katarakty przeszliśmy bez problemu, stan wody był niski, w związku z czym trudności techniczne były niewielkie.

Rio San Jorge była wyjątkowo piękna. Obfitowała w liczne progi skalne, z których można było zsuwać się nie wychodząc z pontonu. Płynęła w niskim kanionie, w korycie wyżłobionym w skałach pośród zieleni lasu deszczowego, którego zieleń odbijała się w czarnych wodach rzeki nadając jej w słonecznych promieniach szmaragdowy kolor. Co chwila mieliśmy widok to z jednej to z drugiej na strony na majestatyczne tepui nazywane przez Indian "domami bogów". Po wpłynięciu na siostrzaną Rio Cunare czekała nas niespodzianka. Wyjątkowo niski stan wody sprawił, że znaleźliśmy zatopioną w rzece awionetkę. Zanurkowałem kilka razy do jej wnętrza, spisałem numery boczne samolotu i popłynęliśmy dalej.

Indiańska przepowiednia

Następnego dnia w miejscu o nazwie Raudal El Tubo dołączyliśmy do wyprawy holenderskiej, która działała nad Rio Cunare i z którą wcześniej uzgodniliśmy spotkanie i transport powrotny do Araracuary. Tutaj spotkała nas najbardziej niebezpieczna przygoda w trakcie całej wyprawy. Indianin Jaime postanowił spróbować swoich sił na ostatnim progu bystrza El Tubo. Wraz z jednym z Holendrów po wypakowaniu sprzętu z pontonu wpłynął w odwój, który zatrzymał łódź z tak wielką siłą, że Jaime wpadł w sam środek mielącej się wody. Przez pół minuty nie było go widać, po czym odnalazł się kilkanaście metrów w dole rzeki. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Wieczorem jeden z przewodników, którzy przypłynęli wraz z Holendrami z Araracuary zaszlachtował maczetą na brzegu dwie tłuste ryby sabalo, które upiekliśmy na ogniu. Wcześniej nie wiedziałem, że ryby się tak łapie. Podczas uczty zakrapianej suto rumem dowiedziałem się, że Jaime jako owoc miłości białego i Indianki został jako niemowlę wrzucony do rzeki. Uratowała go babcia, a jego współplemieńcy orzekli, że skoro tak się stało, to chłopiec na pewno nie umrze w rzece. Ta indiańska przepowiednia na szczęście się spełniła.