Mój pierwszy raz: cliff diving

Trzy sekundy - tyle czasu na wykonanie skomplikowanych ewolucji mają śmiałkowie skaczący do wody z wysokich, 26-metrowych klifów. Kto nie rzucił się z choćby dwukrotnie mniejszej wysokości, ten nie ma pojęcia, jak wielkiej odwagi wymaga ten sport. Uprzedzając fakty: ja się rzuciłem.
Mój pierwszy raz: cliff diving Mój pierwszy raz: cliff diving fot. RED BULL

Pewnie, że skoczę! Ale czy przeżyję...

Stoję na wąziutkiej półeczce, przyklejony plecami do urwiska, a kilkanaście metrów pode mną rozciąga się szwajcarskie Jezioro Czterech Kantonów. "Rozciąga się" to trochę na wyrost powiedziane, bo akwen, w rzeczywistości większy od naszych Śniardw, ma dla mnie teraz rozmiar filiżanki. Do espresso.

Ledwo tu dotarłem. Zawsze miałem problem z wysokością, zwłaszcza gdy nie było się czego chwycić. A tu są tylko rachityczne krzaczki i kawałek liny, po której zsunąłem się na półkę ze ścieżki położonej wyżej. Nogi mi miękną, serce tłucze się jak oszalałe. Z unoszącego się na falach alpejskiego jeziora stateczku dobiegają okrzyki - jedne dodają mi otuchy, w innych słyszę drwinę. - Boi się, nie skoczy - kpią.

Bo ja, jeśli jeszcze wam tego nie powiedziałem, mam skoczyć. Oderwać się od półeczki i runąć w dół do wody. Kto kiedykolwiek stanął z lękiem wysokości na basenowej wieży do skoków, wie, o czym mówię. Przy czym wieża olimpijska ma maksymalnie 10 m, a ja jednak jestem trochę wyżej. Ponoć od pewnego momentu każdy metr robi wielką różnicę.

Zaczynam żałować, że w ogóle dałem się namówić Red Bullowi na tę wyprawę.

Hawaje, Acapulco i Rotterdam

Moja obecność w Sisikonie, maleńkiej wiosce położonej pośrodku Szwajcarii, towarzyszy bowiem zawodom z cyklu Red Bull Cliff Diving Series. Austriacki producent napoju energetycznego organizuje rywalizację najlepszych na świecie cliff diverów.

Czym różnią się te imprezy od olimpijskiego konkursu skoków? Choćby wysokością. Olimpijczycy rywalizują na najwyżej 10 m. Śmiałkowie w Red Bull Cliff Diving Series odbijają się z platform umieszczonych ponad 2,5 raza wyżej - na 26 m. Różnica? Jak między puchową kołdrą a klockiem betonu, uderzenie o wodę jest dziewięć razy silniejsze. Odbijając się z wysokości ósmego piętra, skoczkowie nie mogą sobie pozwolić na błąd. Płaski kontakt z powierzchnią byłby jak skok na beton z 13 m. Spadają w końcu z prędkością 90 km na godz., a przeciążenia sięgają trzykrotności przyciągania ziemskiego.

Drugim elementem, który odróżnia RBCD od zwykłych skoków, jest cała otoczka. Zawodowcy zamiast na basenach rywalizują na naturalnych akwenach. Ten sport pochodzi bowiem - jak sama nazwa wskazuje - od śmiałków rzucających się z klifowych wybrzeży do morza. Zaczęło się na Hawajach, gdzie już przed ponad dwustu laty Jego Wysokość Kahekili, ostatni król Maui, dopracował do perfekcji technikę Lele Kawa (co na polski przekłada się ponoć jako: "wykonany bez chlapnięcia skok na nogi z wysokiego urwiska do wody"). Kahekili słusznie uznał, że wykonanie takiego skoku jest jednocześnie tym, co współcześnie określamy jako "pokazanie jaj", Lele Kawa było więc egzaminem wstępnym do kasty wojowników oraz testem lojalności wobec króla.

Dużo większą popularność niż Hawajczycy zdobyli Meksykanie, których słynne skoki z urwiska La Quebrada w Acapulco zna chyba każdy. Rodakom Pancho Villi sława bezwzględnie się zresztą należy, ich klif ma bowiem dwa elementy specjalne. Po pierwsze, nie opada pionowo, bez odpowiedniego wybicia skoczek kończy więc rozmazany na skałach. Po drugie, woda jest w tym miejscu płytka - trzeba poczekać na wysoką falę i zgrać swój skok z jej nadejściem, inaczej sprawia się frajdę miejscowym krabom i innym padlinożercom.

RBCD jest hołdem złożonym tysiącom skoczków, najczęściej bezimiennych, którzy od wieków popisują się, skacząc do wody w różnych miejscach, na różnych urwiskach, do różnych mórz, jezior i rzek (tak, tak, do rzek też się skacze - choćby w hercegowińskim Mostarze, gdzie tubylcy, kasując od turystów odpowiednią opłatę, rzucają się ze słynnego Starego Mostu do Neretwy). Raz są to naturalne klify, jak w tureckiej Antalii, innym razem maszty żaglowca stojącego w porcie w Hamburgu albo mury francuskiej twierdzy La Rochelle. Raz wielkie miasta, jak Rotterdam i Ateny, innym razem niewielkie miejscowości, jak Sisikon czy włoskie Polignano.

Wspólnym mianownikiem są zapierające dech w piersiach ewolucje, którymi kilkunastu śmiałków zachwyca publiczność. Każdy z nich wykonuje trzy skoki, oceniane przez pięcioosobowe jury. Ocenę mnoży się przez współczynnik trudności skoku, dzięki czemu skoczek, który popełni niewielki błąd przy trudnej ewolucji, dostanie lepszą notę łączną niż ten, który idealnie wykona łatwą figurę. Na to wszystko patrzą tłumy kibiców, zgromadzonych na nabrzeżu oraz w dziesiątkach jachtów, motorówek, łódek i pontonów, szczelnie pokrywających powierzchnię wody w bezpośrednim sąsiedztwie skoczni.

Mój pierwszy raz: cliff diving Mój pierwszy raz: cliff diving fot. RED BULL

Książę Kolumbii

Ale żeby zrozumieć, jak niebywałej odwagi wymaga ten sport, trzeba choć raz stanąć na skraju takiej platformy i spróbować skoczyć samemu. Dlatego przed zawodami w Sisikonie biorę udział w warsztatach dla dziennikarzy, prowadzonych przez zawodników.

Spotykamy się w porcie, koło miejsca, w którym nazajutrz mają rywalizować najlepsi. Z nabożnym skupieniem patrzymy na platformę, montowaną na pionowej ścianie przez robotników. Z tej odległości jeden z nich wygląda bardziej jak Bob Budowniczy niż żywy człowiek.

Na szczęście my nie będziemy się na nią wdrapywać. Stateczek ma zabrać całą naszą grupę do miejsca, w którym od lat lokalni skoczkowie trenują swoje umiejętności. Płyniemy kilkanaście minut po jeziorze, które wrzyna się w pionowe, skaliste zbocza okolicznych gór. Ten region to samo serce Szwajcarii, nie tylko pod względem geograficznym. To jak Gniezno, Biskupin i Kruszwica w jednym - tu na łące Rütli rodziła się szwajcarska państwowość, trzy z czterech leżących nad jeziorem kantonów były współzałożycielami Konfederacji Helweckiej (od jednego z nich, Schwyzu, wzięło nazwę całe państwo). Koło Sisikonu narodowy bohater Szwajcarów Wilhelm Tell wyskoczył podczas sztormu z łodzi, którą przewożono go jako więźnia. Miejsce, w którym wyszedł na brzeg, zwane jest dziś Tellsplatte (niem. płyta Tella) i stoi na nim pamiątkowa kapliczka.

Płyniemy więc przez tę historię, kiedy nagle nasza łódź skręca w stronę jednego z urwisk za Tellsplatte. U jego stóp unosi się wprawdzie motorówka ratowników wodnych, ale poza tym z tej odległości skalna ściana zdaje się zupełnie goła. Dopiero kiedy podpływamy bliżej, okazuje się, że wyrastają z niej cztery wąskie, betonowe półki, umieszczone na różnych wysokościach. Pod dwiema środkowymi wiszą drewniane tablice oznaczone "12" i "17" (same platformy są jednak ok. 2 m nad wskaźnikami, odpowiednio na 14 i 19 m). Najniższa jest na 6,5 m, skok z najwyższej to 22 m strachu.

- Phi, to wcale nie wygląda tak źle - myślę , patrząc z dołu na półki, choć najwyższa robi pewne wrażenie. Tymczasem organizatorzy poganiają, bo niebo zaszło chmurami, a prognozy przewidują załamanie pogody.

Mój pierwszy raz: cliff diving, mój pierwszy raz, Mój pierwszy raz: cliff diving - Orlando Duque

Orlando Duque, dziewięciokrotny mistrz świata na półce w szwajcarskim Sisikonie.

Po krótkim wstępie ruszamy w dziesięciu chłopa na najniższą półkę. Tu wita nas Orlando Duque. Kim jest Orlando, zwany też Księciem Kolumbii (duque to po hiszpańsku książę, diuk)? Powiedzmy po prostu, że gdyby to był trening piłkarski, przede mną stałby Pele, tyle że wciąż grający, i to na poziomie dzisiejszej Ligi Mistrzów. Duque był dziewięć razy najlepszym cliff diverem świata, jako jedyny skoczek w historii dostał maksymalną ocenę 10 punktów za skok od wszystkich sędziów. To chodząca (skacząca?) legenda tego sportu. A przy tym szalenie sympatyczny i niezmanierowany facet. Był też w Polsce, by udowodnić, że słynny Żuraw Gdański zbudowano nie do ładowania towarów na statki, ale do szaleńczych skoków wprost do Motławy.

Mój pierwszy raz: cliff diving Mój pierwszy raz: cliff diving fot. RED BULL

Skok bez klina

- Jak skoczysz? - pyta mnie. Kiedy usłyszy, że zacznę od skoku na nogi, nawet nie drgnie mu powieka. - OK. Pamiętaj tylko, żeby stopy były dokładnie pod tobą. Nie pozwól im się odchylić do przodu ani do tyłu, inaczej się przekręcisz i spadniesz na płask. Wchodząc w wodę, trzymaj ręce wzdłuż tułowia - wyjaśnia.

Nadchodzi moja kolej i wdrapuję się na platformę. 6,5 metra to niby nie jest dużo - ot, drugie piętro - ale turkusowa od spływającej z lodowców wody tafla jeziora wydaje się być o wiele dalej. Nie narobię sobie jednak obciachu, nie zawaham się na najniższej półce. Bez zastanowienia odbijam się i skaczę w dół. Wszystko trwa ułamki sekund.Wbijam się z impetem w wodę obok płetwonurków, którzy unoszą się na jej powierzchni i zabezpieczają nasze warsztaty.

Natychmiast wyhamowuję do zera. Ponoć bezpieczna głębokość wcale nie rośnie wraz z wysokością skoku. Spadającym z 26 m zawodowcom wystarcza 2,5-4 m pod powierzchnią, bo sprężona gwałtownie woda działa jak amortyzator. Ale też dlatego właśnie moment zanurzenia jest najbardziej niebezpiecznym i wywołującym kontuzje elementem skoku. Przez ułamek sekundy jedne części ciała stają w miejscu, podczas gdy inne wciąż gnają jeszcze z prędkością 90 km na godz. Naprężone do granic wytrzymałości organizmy czasem nie wytrzymują.

Mój wytrzymuje bez problemu i zadowolony wynurzam się na powierzchnię. Witają mnie brawa ekipy zgromadzonej na stateczku (owacją nagradzają każdego skoczka, bez względu na styl). Nie ma co jednak spoczywać na laurach, przede mną kolejne wyzwania.

Mój pierwszy raz: cliff diving, mój pierwszy razNadszedł czas próby skoku na główkę. - Świetnie - zachęca mnie Orlando. - Przede wszystkim wybicie. Musisz wyskoczyć przed siebie, nie w dół. W przeciwnym razie przekręcisz się w locie i wpadniesz do wody plecami. Koniecznie złącz dłonie przed uderzeniem w taflę - kończy swoje rady Kolumbijczyk. Znów nie czekam długo. Wlepiam wzrok w przeciwległy brzeg jeziora i wybijam się z całej siły, jakbym chciał przeskoczyć na drugą stronę. Rozpościeram ręce na boki, jak Chrystus Odkupiciel nad Rio de Janeiro, by złączyć je tuż nad wodą.

Wpadam jak pocisk. Pocisk, dodajmy, nieco obolały, bo ostatniej fazie skoku towarzyszyło solidne plaśnięcie brzuchem o powierzchnię. Wszedłem w wodę odrobinę zbyt płasko.


Skacząc na główkę, złącz mocno dłonie przed sobą i odbij się, celując kilka metrów przed sobą - radzi mi Orlando przed skokiem na główkę.


 

Nie umknęło to, oczywiście, uwadze Orlanda. Kiedy znów stawiam się u jego boku na półce, słyszę recenzję: - Było nieźle, ale wybiłeś się za bardzo do przodu. Nie próbuj dostać się na drugi brzeg, tym razem celuj tam - radzi, wskazując miejsce oddalone od platformy o kilka metrów.

Skaczę zgodnie z jego wytycznymi i tym razem wchodzę idealnie pionowo. Sam skok jednak perfekcyjny nie jest, bo zapominam o mocnym złączeniu rąk przed sobą. Dłonie, zamiast zadziałać jak klin rozbijający wodę, rozjeżdżają się od uderzenia w powierzchnię na boki, a ja cały impet przyjmuję na głowę. Skóra na ciemieniu będzie bolała przez następne dwa dni.

Mój pierwszy raz: cliff diving Mój pierwszy raz: cliff diving fot. RED BULL

Między niebem a wodą

Za mój skok z 14 metrów sędziowie przyznaliby mi pewnie pięć jedynek, ale dla mnie liczy się to, że w ogóle oderwałem się od półki.

Po tym skoku czuję, że jestem gotowy. Czas na prawdziwy egzamin. Wychodząc na brzeg, omijam pierwszą półkę. Ścieżka pnie się w górę porośniętego lasem zbocza. Po krótkim spacerze docieram do alpinistycznej, odchodzącej w bok od ścieżki linki, przyczepionej do drzewa i spuszczonej w dół urwiska. A więc tak mam dotrzeć do następnej platformy.

Chwytam linę i zsuwam się jak komandos w dół. Gdzieś w połowie drogi oglądam się za siebie i patrzę na wyłaniające się zza drzew jezioro. I od razu kręci mi się w głowie. Ręce trzymające linę drżą, stawiam każdy krok jeszcze ostrożniej. Droga wydłuża się, ale wreszcie trafiam stopą na betonową płytę. Odwracam się przodem do jeziora i zaraz przywieram plecami do pionowej ściany. Zerkam w dół. Powierzchnia jeziora jest tak daleko, że wydaje się leżeć w jakiejś innej rzeczywistości.

Przypominam sobie lekceważące myśli z dołu. Czuję się jak facet, który jadąc samochodem, pokazał środkowy palec Andrzejowi Gołocie siedzącemu za kółkiem wyprzedzanego auta, by po chwili zatrzymać się koło niego na światłach. Woda, półka i przestrzeń między nimi zdają się spoglądać na mnie kpiąco: - I co teraz, chojraku? Nie wygląda źle?

Oj, wygląda. Z dołu rozlegają się okrzyki kpiny i zachęty. Przy dolnej półce Orlando wstrzymuje skok kolejnego ucznia, by mnie przepuścić. Ja jednak macham im, by się mną na razie nie przejmowali. Zebranie sił i odwagi do skoku zajmie mi jeszcze chwilę.

Po kilkudziesięciu sekundach siły i odwaga nadchodzą. Szybko zastanawiam się jeszcze, jaką ewolucję powinienem wykonać. Prawdopodobnie będzie to skok przodem, w pozycji prostej, z wejściem do wody stopami, połączony z rozpaczliwym wymachiwaniem nogami i ramionami, być może również okrzykiem paniki. Sprawdzałem przed warsztatami - takiej kombinacji nie ma, niestety, w oficjalnym zestawie figur w skokach do wody. Gdyby na stateczku siedziało profesjonalne jury, miałoby problem, co właściwie oceniać.

Krok do przodu i wybijam się przed siebie. Przez głowę przelatuje myśl, że uderzając z tej wysokości w wodę, mogę sobie sprawić niezłą lewatywę. Zaraz jednak zdaję sobie sprawę, że pośladki mam z nerwów zaciśnięte tak mocno, że nawet w więziennej łaźni byłbym całkowicie bezpieczny.

Nagle pod stopami nie ma nic. Nogi odruchowo pracują w powietrzu, szukając oparcia. Serce staje na chwilę, podobnie jak oddech. Mózg właściwie też nie pracuje, głowa jest pusta. Półtorej sekundy rozciąga się w całą wieczność. Wreszcie wbijam się w wodę. W ułamku chwili otacza mnie spieniona topiel Jeziora Czterech Kantonów. Kiedy wypływam z powrotem na powierzchnię, ogarnia mnie entuzjazm. Pokonałem strach, wykonałem Lele Kawa! No, prawie, bo skok zakończył się sporym chlapnięciem. Powiedzmy otwarcie - nie jestem godzien czyścić japonek mistrzom cliff divingu. Ale król Kahekili w zaświatach chyba pokiwał z uznaniem głową.

Wychodzę z wody i ruszam, gotów na kolejne wyzwanie. Czeka "dziewiętnastka"! I w tej chwili dopada nas ulewa. Warsztaty zostają przerwane. W tych warunkach samo łażenie po zboczu urwiska grozi śmiercią. Dwie najwyższe platformy muszą poczekać na inny czas.

Mój pierwszy raz: cliff diving Mój pierwszy raz: cliff diving fot. alysta/Shutterstock

Quebrada, szalony Favre i zasady cliff divingu

Zasady

Wyróżnia się sześć podstawowych grup skoków:

1. W przód (skoczek stoi twarzą do wody i rzuca się przed siebie, obracając w przód).

2. W tył (skoczek stoi twarzą do platformy, wybija się i obraca w tył).

3. Odwrotne, czyli Auerbacha (skoczek stoi przodem do wody, ale po wybiciu obraca się w tył).

4. Odwrócone, czyli delfina (skoczek stoi twarzą do platformy i po wybiciu obraca się w przód).

5. Skoki z obrotem (śrubą).

6. Skoki ze stania na rękach (w tej grupie jest dodatkowy podział na skoki w przód, tył i odwrotne).

W powietrzu skoczek może przyjąć pozycję prostą, łamaną, kuczną lub dowolną (kombinacja kilku pozycji).

Do tego są skoki z tzw. lotem (czyli pełnym saltem wykonanym w pozycji wyprostowanej) i zatrzymaniem w powietrzu (kiedy następuje wyraźna przerwa między poszczególnymi elementami ewolucji).

Wszystkie kombinacje tych elementów zebrane są w specjalnych tabelach, klasyfikujących skoki pod względem trudności. Współczynnik trudności ma zasadniczy wpływ na łączną ocenę skoku.

Mój pierwszy raz: cliff diving, mój pierwszy raz, Artem Silchenko

Bohaterowie Kahekili

XVIII-wieczny król hawajskiej wyspy Maui to "wynalazca" tego sportu - jego Lele Kawa był skokiem otoczonym nimbem świętości i traktowanym jak rytuał inicjacyjny wojowników. Wojownicy Kahekili powinni byli chyba jednak ćwiczyć zdolności bojowe zamiast skoków, bo w 1795 r. po przegranej bitwie w Nu'uanu nastąpił ostateczny upadek królestwa.

Enrique Apac Rios

13-latek z Acapulco był ponoć pierwszym skoczkiem słynnej Quebrady - klifu w tym meksykańskim kurorcie (na zdjęciu powyżej). Oddał swój debiutancki skok w 1934 r. Cóż, nie od dziś wiadomo, że dzieci nie mają za grosz wyobraźni.

Lucy Wardle

Amerykanka dzierżąca do dziś kobiecy rekord. W 1985 r. w Hongkongu skoczyła do basenu z wysokości 36,8 m. Płacił miejscowy aquapark.

Olivier Favre

Szwajcarski kaskader w 1987 r. rzucił się do wody z wysokości 53,9 m. Zdaniem fachowców ten rekord utrzyma się jeszcze przez długie lata (prawdopodobnie dlatego, że nikt nie będzie miał aż tak nierówno pod sufitem jak Favre).

na podst. inf. Red Bull

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.