Mąż i początkujący ojciec, który zarabia na życie fotografując sporty ekstremalne. Opowiada o początkach w Zakopanem, pierwszym aparacie cyfrowym, dlaczego nie robi zdjęć na plaży przy śmietniku i jak to jest pojechać na narty do Libanu.
12
fot. Marcin Kin | MarcinKin.pl
Otwórz galerię Na Gazeta.pl
REKLAMA
REKLAMA
Nie jest Ci szkoda, że jesteś bo drugiej stronie aparatu?
REKLAMA
Jak zaczynałem jeździć to oczywiście myślałem, że będę nie wiadomo jak dobry. Zamiast nauczyć się dobrze jeździć chodziłem z ekipą w plener i tam spędzaliśmy cały dzień na hopie [skoczni, red.]. Nikt nie miał kasy na karnety, także o dniu jazdy na Kasprowym nie było mowy. Skakaliśmy na Gubałówce albo gdzieś indziej, ale z wyciągów za bardzo nie korzystaliśmy.
To czemu zacząłeś robić zdjęcia?
Mój ojciec kupił jeden z pierwszych aparatów cyfrowych i to od razu taki lepszy. To był Fuji Finepix 4900. Mam podejrzenia, że od Zakopanego po Kraków nikt takiego nie miał [śmiech]. No, w każdym razie na pewno nie w moim towarzystwie. Czasem zabierałem go do szkoły, a później na hopy Miał mniej więcej czterosekundowe opóźnienie między naciśnięciem guzika i zrobieniem zdjęcia, także uchwycenie akcji było prawdziwym wyzwaniem. Z drugiej strony, w tamtych czasach jak komuś pokazywałeś zdjęcie od razu po zrobieniu to to był kosmos. To były czasy Noki 3210...
Ze szkoły w Czarnym Dunajcu wyrzucili mnie za satanistyczne obrzędy. Do dziś nie wiem do końca o co chodziło, pewnie o muzykę której słuchałem. Wtedy trafiłem do "Szpulek" [LO im. Heleny Modrzejewskiej w Zakopanem, red.]. Przyszedłem do klasy na drugi semestr, a tam tak po 3-4 tygodniach pierwszy raz pojawił Marcin Kaliński [trzecie miejsce w pierwszych zawodach freeski w Polsce - PFO2004, red.]. Przyszedł na jedną lekcję, bo miał coś z polskiego do załatwienia i wrócił na Kasprowy. Później znowu nie widziałem go jeszcze kilka tygodni. To była taka ekipa właśnie. Siedzieli w Świńskim [Kotle, okolice Kasprowego, red.], mieli usypaną wielką hopę i tam skakali całymi dniami. Jak on w końcu się pokazał w tej szkole znowu, zobaczył mnie z aparatem i umówiliśmy, że coś razem podziałamy. Robiłem mu pierwsze zdjęcia, które później były w jakichś magazynach. Tak to się wszystko zaczęło. Chociaż sam jeździłem wtedy na snowboardzie, od początku fotografowałem narciarzy, to było moje podwórko.
fot. Marcin Kin | MarcinKin.pl
Marcin Kaliński skacze w nieistniejącym już pajpie na Gubałówce. Zdjęcie zrobione Fuji Finepix 4900.
Jak uczyłeś się fotografii?
Jak kupiliśmy tę 4900-tkę, to tam była książeczka typu "podręcznik początkującego fotografa". Przejrzałem ją i dało mi to więcej, niż by się można było spodziewać. Myślę, że wielu osobom które dziś robią zdjęcia przydałoby się coś takiego. Podstawowe wskazówki odnośnie kompozycji, żeby nie stawiać dziewczyny przy śmietniku jak robimy jej zdjęcie na plaży i tego typu celne uwagi [śmiech]. Zaczynałem zabawę na rodzinnych wakacjach, klasycznie. Ze wszystkich zdjęć z czasów licealnych złożyłem teczkę i poszedłem do prywatnej szkoły fotografii w Krakowie.
Tam Cię nauczyli wszystkiego?
Skąd, to była jakaś durna szkoła, no i jeszcze ten Kraków. Jak tam wsiąkłem to ciężko było się skupić na czymś innym niż potrząsanie miastem [śmiech]. W każdym razie w szkole trzeba było mieć "analoga". Zdobyłem Canona 5 i robiłem zdjęcia deskorolkowcom. Wtedy też z kolegą zacząłem bawić się w produkcję filmów.
Działo się dużo ciekawych rzeczy, ale w samej szkole prawie niczego się nie nauczyłem. Mniej więcej po roku zrezygnowałem. Wróciłem do Zakopanego i robiłem różne dziwne i mało fotograficzne rzeczy. Nauczyłem się grafiki komputerowej w tym czasie, po czym znów wyjechałem do Krakowa, do Akademii Fotografii. To była znacznie lepsza uczelnia, ale niestety po roku ją zamknęli. Tam naprawdę dużo mnie nauczyli, zainteresowałem się też reportażem, ale żadnego dyplomu do dziś nie mam.
Pierwsze poważne zlecenie?
Po szkole założyłem firmę, dostałem dofinansowanie z Unii Europejskiej i kupiłem sobie porządny sprzęt - Canona 5d mark II i obiektyw 24-70 2.8. W tym czasie zacząłem współpracę z
Majesty
, czyli moje pierwsze poważne zlecenia sportowe. Pojechaliśmy do Mayrhofen, moje zdjęcia się spodobały i współpracuję z nimi do dziś. Coroczny katalog Majesty to w większości moje zdjęcia.
fot. Marcin Kin | MarcinKin.pl
Jak to jest utrzymywać się z fotografii sportów ekstremalnych w Polsce?
Ciężko. Moje zdjęcia co jakiś czas ukazują się w różnych magazynach i dostaję za to po 50-100 PLN. Za zdjęcie reportażowe w Newsweeku, takie które było na rozkładówce, dostałem 150 PLN. To koszmarnie mało, zważywszy na koszta sprzętu. Tak naprawdę żyję głównie z pracy dla Red Bulla, fotografuję na większości ważnych imprez, niedawno skończyłem cykl zawodów Zjazd na krechę, wczęsniej byłem w Maroku fotografując przygotowania do rajdu Dakar. Zdjęcia do magazynów czy gazet mogą się wydawać niektórym bardziej prestiżowe, ale bez Red Bulla nie byłbym się w stanie utrzymać.
Z kim najbardziej lubisz chodzić na zdjęcia?
Jest wiele osób, ale bez wątpienia moją największą "gwiazdą" jest Szymek Styrczula. Chodziliśmy razem do podstawówki, ale on do B a ja do A więc się nie lubiliśmy za bardzo Później w liceum zaczęliśmy coś razem działać. To jest człowiek, do którego się dzwoni, a on w pięć minut się pakuje i jest. Dla niego narty są najważniejsze, dla mnie zdjęcia i nie ma, że zła pogoda czy coś. To bardzo ważne, zresztą teraz jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Masz jakieś zdjęcie życia lub najlepszy dzień zdjęciowy w życiu?
Nie, a przynajmniej jeszcze nie. Każdy dzień spędzony w górach z dobrą ekipą to najlepszy dzień na świecie. Jak robisz coś co lubisz i nie ryzykujesz za bardzo, to to są najlepsze dni na świecie. Ja kocham to co robię. Właśnie z Szymkiem zrobiliśmy reportaż z wyjazdu na narty do Libanu dla Red Bulettina. To był jeden z większych sukcesów w moim życiu, nasz autorski pomysł poszedł później do międzynarodowej edycji, która miała w tamtym czasie około 3 miliony egzemplarzy nakładu. To były złote czasy, jeździłem po Polsce i fotografowałem różne niesamowite, widowiskowe wydarzenia.
fot. Marcin Kin | MarcinKin.pl
Autoportret z gór Libanu
Odkładasz edycję zdjęć na później?
O nie. Jak wracam do domu z sesji zdjęciowej idę od razu do komputera i obrabiam kilka najlepszych ujęć. Wszystko inne idzie w odstawkę. Tzn. tak było kiedyś, teraz jak wracam do domu to najpierw biorę na ręce dziecko (jednorocznego Józka) i razem obrabiamy materiał.
Co poza tym zmieniło dziecko?
Tak naprawdę nie aż tak wiele. Zanim było dziecko, była żona. Jesteśmy razem od liceum i zawsze czułem odpowiedzialność za nas, aczkolwiek nie było tak, żebym tylko ja nas utrzymywał. Uważam na siebie i ciesze się, że wracając z pracy będę miał o czym Józkowi opowiadać. Tylko jeszcze niech trochę podrośnie.
Ile waży plecak który bierzesz w teren?
Dużo za dużo. Zawsze mam ze sobą cały zestaw obiektywów, dwa body (5d i 7 d), lampy, statywy, a i tak zazwyczaj prawie nic z tego nie używam. Ale kilka razy nie wziąłem wszystkiego, to sobie później nie mogłem wybaczyć. Teraz jeżdżę z tą "cegłą" na plecach i jestem z tym pogodzony. Zbieram na kolejne body, bo rynek już tego bardzo wymaga.
Jakich używasz obiektywów?
24-70L f2.8, 70-200L f4.0, rybie oko Zenitara strasznie dociorane [zużyte, red.] i 50 f1.8. Ten ostatni, chociaż bardzo tani, jest świetnym obiektywem. Nie przykładam olbrzymiej wagi do ostrości, na którą teraz wszyscy kładą jakiś niezrozumiały dla mnie nacisk. Podobnie jak "megamiliony" pikseli. Dla mnie przede wszystkim liczy się kompozycja, to co na zdjęciu jest.
Dwa lata temu przesiadłeś się na narty. Jeździsz na zdjęcia z najlepszymi, a sam nie masz najlepszej techniki. Nie boisz się zjazdów?
Boję, ale stale nad sobą pracuję. Od początku szkoły średniej jeździłem na desce. Zacząłem, żeby poderwać Marysię. Dziś jest moją żoną i matką naszego dziecka, a ja od dwóch lat walczę na nartach. Na desce nie dawało się podchodzić tak jak na nartach z fokami. Gdy jest stromo, to oczywiście nie jadę pełnym piecem, tylko boczkiem, ostrożnie. Podobnie jest ze wspinaczką w lodzie i tego typu rzeczami. Jakby strach mnie paraliżował, to musiałbym zapomnieć o tej pracy i zająć się fotografią mody [śmiech]
Najbardziej niebezpieczne doświadczenia w pracy?
Pomysł wyjazdu do Libanu był dosyć beztroski. Lądujemy na lotnisku z nartami, a tam czołgi, żołnierze z karabinami. Poczułem się cokolwiek nieswojo. Ogólnie, w górach pogoda załamuje się w mgnieniu oka, to na nartach przeżyłem nie raz. A jak robię zdjęcia w lodzie i odginam się od ściany jak tylko się da, to myślę sobie czy ta śruba na pewno jest taka wytrzymała jak mówią.
Jak myślisz, ile osób w Polsce utrzymuje się z fotografii sportów ekstremalnych?
Jest nas zaledwie kilku i w zasadzie każdy z nas robi jeszcze coś, oprócz fotografowania sportów ekstremalnych. W moim przypadku to właśnie wszelkie zlecenia od Red Bull'a. Gdybym z nimi nie współpracował, pewnie wyjechałbym do Niemiec. Mam tamtejsze obywatelstwo, spróbowałbym pracować w Berlinie, wrócić do reportażu. Zresztą na początku i tak pewnie musiałbym pracować w barze, to zazwyczaj tak wygląda. Póki co, tego lata planuję porobić więcej zdjęć wspinaczkowych. Zobaczymy co z tego wyniknie. To zdecydowanie większy rynek niż freeskiing.