Sport dla znudzonych jeżdżeniem po stokach

To jest naprawdę świetny sport dla ludzi, którzy jeżdżą już od lat na nartach i chcą zrobić coś nowego, bo już im się nudzi jeżdżenie po stokach - mówi Andrzej Bargiel, narciarz wysokogórski.

Bartek Dobroch: Po raz pierwszy Finał Pucharu Świata w narciarstwie wysokogórskim odbędzie się poza Alpami. Taką rangę będzie miał w tym roku Memoriał Malinowskiego. W sobotę w otoczeniu Hali Gąsienicowej na podbiegach i zjazdach ścigać się będzie prawie 200 zawodników z całego świata. To przełomowe wydarzenie dla tej dyscypliny w Polsce.

Andrzej Bargiel: Pomogła na pewno postać samego patrona imprezy Piotra Malinowskiego. Człowieka legendy dla polskiego skialpinizmu, byłego naczelnika TOPR-u. Delegat Międzynarodowej Federacji Narciarstwa Wysokogórskiego ISMF, który był tu w zeszłym roku, znał go, był kiedyś u niego przez dwa tygodnie na Hali Gąsienicowej. Poza tym ISMF chce wyjść poza kraje alpejskie, żeby pchać dyscyplinę na Olimpiadę. Na razie jest możliwe, że skialpinizm pojawi się jako pokazowa dyscyplina w Soczi w 2014 r. Chcą ją więc promować także na Wschodzie i innych kontynentach. Ważne, że to jest Finał, więc każdy, kto chce się liczyć w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, musiał tutaj przyjechać.

Czołówka w tej dyscyplinie jest od lat ustalona. Liczy się kilka nacji: Francuzi, Włosi, Szwajcarzy oraz. Hiszpanie. Skąd ci Hiszpanie?

- Na pierwszych Mistrzostwach Świata w Serre Chevalier we Francji w 2002 r. byli na poziomie Polski. Ale potem wzięli się mocno za ten sport, zrobili szkołę skialpinizmu blisko Barcelony, zaczerpnęli wiedzę od trenerów z krajów alpejskich i wychowali dobrych zawodników. Zaczynali od dzieciaków, którzy mieli po 12 lat i teraz ci zawodnicy są w czołówce światowej.

Choćby Kilian Jornet Burgada, wielokrotny mistrz świata.

- Tylko rok starszy ode mnie. I mają innych młodych. Na przykład Mireię Miró Valerę, z mojego rocznika, która prowadzi w Pucharze Świata. Są juniorzy, kadeci, bardzo mocno poszli do przodu i będą z tego czerpać korzyści.

Czego nam w Polsce brakuje? W krajach alpejskich można trenować wyżej.

- Nie o to chodzi, że mamy mniejsze góry. Są warunki, na obozy można jeździć w Alpy. Ale u nas nie ma żadnego zaplecza, nie ma ludzi, którzy się tym zajmują. Kto chce trenować, sam musi sobie wszystko załatwiać: sprzęt, treningi. Sam wiem, bo trenuję od siedmiu lat. Musiałem pracować, żeby sobie zarobić na sprzęt, który się szybko zużywa. Dobry sprzęt startowy, z tych najlżejszych, jest na jeden sezon. A jest on na maksa drogi. Buty kosztują 1000 euro, narty 1000, wiązania 800, a jest jeszcze masa innych rzeczy, które są potrzebne. Liczy się przede wszystkim waga, dlatego narty zrobione są z bardzo lekkich materiałów: karbonu, tytanu, aluminium, ale przez to bardzo delikatne, zużywają się szybciej niż normalne narty.

Teraz mam sponsorów, ale ciągle latem muszę pracować, bo nie starcza na nic. To jest ciągła walka. I wszystko zawodnik ma na głowie. Od przygotowania nart, po załatwianie sprzętu, wyjazdów, samochodu. Zawodnicy z krajów alpejskich mają masażystów, serwismenów, trenerów, nawet psychologów, którzy jeżdżą za nimi jak w poważnym sporcie. A u nas, jak ktoś chce jechać na Puchar Świata, to musi załatwić pieniądze, wszystko sobie samemu ogarnąć. Opierając się na związku sportowym, ten sport praktycznie nie funkcjonuje.

Może zacznie, bo staje się coraz bardziej popularny wśród amatorów.

- To jest naprawdę świetny sport dla ludzi, którzy jeżdżą już od lat na nartach i chcą zrobić coś nowego, bo już im się nudzi jeżdżenie po stokach. Mogą się przejść gdzieś, obcować z przyrodą, czerpać z tego nową przyjemność. Są niezależni przede wszystkim. Tak naprawdę całe narciarstwo się z tego wywodzi. To jest kwestia wciągnięcia w to większej liczby ludzi. W krajach alpejskich to już się powoli robi sport masowy. Tam ludzie tym żyją, są transmisje z zawodów w telewizji, a na zawodach supernagrody, można wygrać samochód.

Ważniejsza jest kondycja czy umiejętności narciarskie?

- Dużym plusem jest, jak się jeździ dobrze na nartach, nie trzeba się tym zajmować, można skupić na wytrzymałości i treningach. U nas nie ma tak wygórowanego poziomu i każdy człowiek, który ma talent, wydolność, dobre warunki fizyczne, jest w stanie zaistnieć w Polsce w czołówce. Prawdziwy poziom wychodzi jednak dopiero za granicą, bo tam trzeba mieć wszystko opanowane do perfekcji. Wszystko musi być jak w automacie, nie ma miejsca na słabości.

Bo trasa składa się z podbiegów na nartach, zjazdów oraz elementów wspinaczkowych, technicznych.

- Choćby operacji zmiany sprzętu, gdzie każda sekunda się liczy, każdy ruch musi być po coś zrobiony. Jak ćwiczymy takie przepinki, a potem wykonujemy na zawodach, musimy jak najmniejszą liczbą ruchów wykonać jakąś operację, bo w trakcie zawodów można stracić na tym nawet parę minut.

Na przykład podczas zakładania lub ściągania fok, tego kawałka materiału, dzięki któremu nie ślizgamy się na ślizgach przy podchodzeniu.

- Ściąganie i zakładanie raków, przypinanie nart do plecaka, wpinanie się w poręczówki (stałe liny ubezpieczające trasę - przyp. BD) - to wszystko musi działać. Za brak detektora lawinowego jest w ogóle dyskwalifikacja. Do obowiązkowego sprzętu należą też sonda lawinowa, łopata, płachta NRC, uprząż z absorberem, plecak, kask. Na dole muszą być dwie warstwy ubrania, na górze trzy łącznie z kombinezonem i koszulką, czyli w plecaku nosimy zazwyczaj kurtkę i cienkie spodnie.

Kiedyś był jeszcze czekan, który wycofano.

- Był dosyć niebezpieczny. Plecaki są tak lekkie i delikatne, że przy mocniejszym upadku ten czekan mógł się wbić w jakąś część ciała. Były takie wypadki. Na niektórych zawodach on jest jeszcze używany, ale tylko na lodowcach, gdzie są szczeliny albo gdzie się idzie ostrą, twardą granią. Tutaj nie ma potrzeby.

Miałeś jakieś wypadki, urazy?

- Jak każdy narciarz. Najgorsze było przysypanie przez lawinę podczas Olimpiady w Turynie, gdzie skialpinizm miał być pokazową dyscypliną. Spowodował ją śmigłowiec, nadlatując i wyhamowując. Pojechało całe zbocze. 15 osób bodajże było przysypanych. Miałem oprócz tego poważne stłuczenia, łamałem tylko narty, na szczęście nie kości, choć były nawet zderzenia z drzewem.

Bezpieczeństwo w tym sporcie zależy nie tylko od zawodników, ale głównie od organizatorów zawodów.

- Musi się ktoś na tym znać, bardzo roztropnie wyznaczać trasę, dostosowywać ją do pogody, warunków, przewidywać też zmiany temperatury. Kierownikiem trasy na sobotnie zawody jest mój brat Grzesiek. Razem z TOPR-em, do którego zresztą należy, oznakowują trasę. Większość sędziów też jest z TOPR-u.

Myślisz, że "Malinowski" w przyszłości może stać się jedną z czołowych imprez skialpinistycznych w Europie?

- Już pomalutku robią się z tego znane zawody, wcale nie gorsze od tych alpejskich. Trasa jest bardzo mocno górska. Jest też dobry czas pod koniec zimy w Tatrach i można puścić zjazdy w ciekawych miejscach, ze stromych żlebów. Bo w środku zimy nie da się tego zrobić, jest zbyt lawiniasto.

Tyle że ta zima raczej poskąpiła śniegu.

- Była tragiczna. To odbiło się na treningach i motywacji. Bo jak ktoś to robi dla przyjemności i lubi to robić, to nie chce mu się latać po krzakach i schodzić na dół, zamiast zjeżdżać, bo to już traci sens. Tylko roboty to potrafią robić. Ludzi, którzy robią to tylko dla treningu, nie obchodzi otoczenie i reszta świata.

Nie pomógł ci finansowo nawet zeszłoroczny sukces na Elbrusie? Pobiłeś przecież rekord świata w biegu na ten szczyt aż o 32 min, z fenomenalnym czasem 3 godz. 23 min, pokonując 12 km trasy i 3200 m przewyższenia.

- Zrobiło się wokół tego małe zamieszanie, ale niekoniecznie przełożyło się na korzyści sponsorskie. Z roku na rok, gdy się nic nie poprawia, to człowiek traci trochę motywację. Gdy byłem młodszy, podekscytowany tym, nie przejmowałem się niczym. Gdy jestem starszy, to widzę, że coś muszę też w życiu innego robić.

I robisz! Nie ograniczasz się do skialpinizmu, masz też poważne plany górskie.

- Chciałbym z bratem i paroma ratownikami z TOPR-u wyjechać na jesieni w Himalaje, żeby wejść na ośmiotysięcznik Czo Oju i zjechać z niego na nartach. Chciałbym spróbować też pobić rekord prędkości wejścia na ten szczyt. Nigdy nie byłem tak wysoko i nie wiem, co się będzie działo, ale z badań z Elbrusa wyszło, że mam predyspozycje do tego, łatwo mój organizm adaptuje się do dużej wysokości, pozwala na niej szybko poruszać. W czerwcu mam też w planie próbę pobicia rekordu czasu przejścia głównej grani Tatr. Może kiedyś spróbuję pobić rekord czasu wejścia bez tlenu na Everest, ale wszystko znowu zależy od sponsorów.

Za bratem przyjechałeś pod Tatry z Łętowni w Beskidach. Trudno było na początku wpisać się w to środowisko sportowe w Zakopanem?

- Większy problem był z finansami, bo pochodzimy z wielodzietnej rodziny. Mam jeszcze dziesięcioro rodzeństwa.

Przez półtora roku uprawiałem kolarstwo górskie, dopóki rower się nie rozleciał i nie było mnie stać na nowy. Pierwsze doświadczenia z nartami były jeszcze w Łętowni. Sami ubijaliśmy trasy, narty miały ze 180 cm, buty były pięć numerów za duże. Ale jakoś się chciało. Później brat pokazał mi skialpinizm i się nakręciłem, że chcę to robić.

Ale na przyjazd tu sam musiałem sobie zarobić pieniądze, podobnie na sprzęt, żebym miał na czym startować, biegać. Zaczynałem od zera, podobnie jak mój brat, który też nie był jeszcze wtedy przewodnikiem, zawodowym ratownikiem. Ale napieraliśmy i jakoś się udało. Do tej czołówki brakuje detali. W tym roku bardzo dobrze przygotowałem się, świetnie to wyglądało, ale pewne rzeczy nie zagrały, nie było odnowy, odpowiednich finansów i dopadła mnie taka choroba, że przez półtora miesiąca nie byłem w stanie w ogóle nic robić. W sobotę będę walczył więc pewnie bardziej sam ze sobą. A wyglądało na to, że spokojnie mogę być w pierwszej dziesiątce światowej.

Zawodnicy z zagranicy, gdy robiłem jakiś dobry wynik, zawsze się dziwili, że ja w ogóle tyle osiągam. To nie było poparte profesjonalnym treningiem, zapleczem czy opieką. Ale ja to kocham robić po prostu, jak dzisiaj, kiedy wyszedłem, jest super śnieg, pogoda, nie wyobrażam sobie bez tego życia na tę chwilę.

To sport, w którym sukces osiąga się często w wieku nieco późniejszym, po trzydziestce, nawet dopiero pod czterdziestkę.

- Dlatego stwierdziłem w tym roku, że jest jeszcze czas, nie ma co robić tego kosztem zdrowia.

Andrzej Bargiel (ur. 1988) - najlepszy polski narciarz wysokogórski, trzykrotny mistrz Polski, był 3. zawodnikiem Pucharu Świata w kategorii espoir (20-23 lata), zwycięzca "Elbrus Race 2010", w którym pobił rekord świata w czasie wejścia na najwyższy szczyt Rosji.

Copyright © Agora SA