Dookoła jak okiem sięgnąć - biel, biel, biel. Tylko gdzieniegdzie sterczy omszały głaz, wystaje komin chatki, żadnych drzew czy zarośli. Jesteśmy na płaskowyżu Hardanger, ponad krawędzią lasów, na zamarzniętym jeziorze Finsevatnet. W powietrzu furkoczą kolorowe latawce-spadochrony - nic dziwnego, to znakomite miejsce do uprawiania sportów, w tym ślizgania się na nartach ciągniętych przez rozwijające się na wietrze "skrzydła" (kiteskiing, zimowa odmiana kitesurfingu).
Próbuję i ja, ale to niełatwe - uprząż jest dość ciężka, plączą mi się niezliczone linki latawca, no i jeszcze te narty! Trudno wszystko upilnować. Ale inni wprost szaleją. Z zawrotną (dla mnie) szybkością przemierzają taflę jeziora aż do zamykających horyzont niewysokich gór (ich czubki ledwo wystają ze śniegu, choć to już początek kwietnia). Niektórzy wykonują w powietrzu piruety i karkołomne ewolucje. Jak się dowiaduję, można by tak pędzić nawet 100 km na godz.
Niedaleko jest też wyciąg narciarski, ale ostatnio nieczynny. Wiodą tędy również szlaki narciarzy biegowych i skiturowych. Całe rodziny z dziećmi przemierzają okolice, stając na popas w hotelu czy w schronisku w Finse albo w porozrzucanych tu i ówdzie hytte (bardzo popularne w Skandynawii drewniane domki, często pozbawione wygód). Przy szlakach stoi sporo takich chatek specjalnie przygotowanych dla turystów; można tam również coś przekąsić, jeśli nie zabrało się własnego prowiantu.
Przypinamy deski i ruszamy na wędrówkę. Im dalej od jeziora, tym więcej pagórków. Musimy się nieźle napocić, wspinając się w stronę niebieskawych jęzorów lodowca Hardangerjokulen (z Finse ponad półtorej godziny na biegówkach; 17 maja, w święto narodowe Norwegii, odwiedzają to miejsce tłumy ludzi). Za to potem nagrodą będzie wspaniały zjazd...
Zachwyca nieograniczona przestrzeń - dookoła rozpościerają się tereny dwóch parków narodowych: Hardangervidda, największy w kraju, chroniący najrozleglejszy w Górach Skandynawskich płaskowyż, oraz górzysty Hallingskarvet, z unikalną florą i fauną - nie ma więc mowy o ingerowaniu w krajobraz. Mam wrażenie, jakbym znalazła się na końcu świata. Nic dziwnego, że George Lucas kręcił tu sceny do filmu "Imperium kontratakuje" - okolice Finse stały się lodową planetą Hoth ze świata jego "Gwiezdnych wojen" .
Jedyne ślady cywilizacji to linia energetyczna i pociąg - zazwyczaj czerwony, o ergonomicznych, nowoczesnych kształtach - który przejeżdża z rzadka, a i tak zaraz znika w tunelu (a tych jest na jego trasie bez liku). Żadnych hałasów, słychać tylko wiatr. Nawet psy (można wynająć zaprzęg z sankami) prawie nie szczekają, zaś o zbliżaniu się pociągu ostrzega staroświecki dzwonek.
Osada Finse leży 1222 m n.p.m. Można tu dotrzeć pociągiem, rowerem albo... przywędrować na piechotę. Zresztą kolej dotarła do Finse dopiero w 1906 r. (dziś cztery pociągi dziennie do Oslo - 300 km, cztery do Bergen - ok. 170 km). Zamiast ulicy mamy więc tory i peron. A do największych budynków - wszystkie da się policzyć na palcach obu rąk! - należy obłożona kamieniem stacja kolejowa. To najwyżej położony dworzec nie tylko w Norwegii, ale i w całej północnej Europie.
Tuż obok nasz hotel Finse 1222 z początku XX w. Tworzą go dwa domki połączone starym wagonem. W środku dużo drewna i kamienia, nawet w restauracji zamiast tacek używa się "plastrów" łupka. Na ścianach olejne obrazy o tematyce narciarskiej i stare zdjęcia okolic. Są też autografy wielkich tego świata, m.in. brytyjskiego króla Edwarda VIII oraz słynnych polarników - Fridtjofa Nansena i Roalda Amundsena (klimat Finse bardzo przypomina arktyczny, więc przygotowywali się tu do swoich wypraw). W moim skromnym pokoiku trochę wieje od okna. Na szczęście mogę się schować pod puchową pierzynkę.
Przed hotelem wysoki na siedem metrów kamienny obelisk z 1908 r. upamiętnia Thorbjorna Lekve (1845-97), głównego inżyniera nadzorującego budowę Kolei Bergeńskiej. Nieco dalej (i wyżej) - już poza osadą - stoi spore schronisko Finsehytta. Do najbliższego kościoła jest stąd 35 km.
Na stałe mieszka w Finse pięć osób (w sezonie pracuje ich 35) - w tym Andreas, nasz przewodnik i instruktor sportów zimowych, zarazem menedżer hotelu, zawiadowca stacji i poczmistrz. Jeszcze w latach 70. XX wieku mieszkańców było ponad 100, ale trudne warunki życia na odludziu skłoniły ich do emigracji (zresztą wzdłuż całej Kolei Bergeńskiej widać sporo opuszczonych farm).
Prawdziwą podróż w przeszłość można sobie zafundować niemal nie ruszając się z miejsca - wystarczy przejść przez tory do muzeum kolei. Gdyby nie Andreas, chyba byśmy tam nie trafili, bo niemal całe Finse przez wiele miesięcy okrywa gruba pierzyna śniegu. Idąc do muzeum, wędrujemy więc po... dachach opuszczonych hytte. Na szczęście ktoś wykopał tunel wiodący do jego drzwi!
Tuż za nimi stajemy oko w oko z czołem pociągu, a właściwie z wielkim "wirnikiem" do odśnieżania torów, za którym ciągną się wagony. Stary pociąg stoi na prawdziwych torach, które biegną dalej, poza baaardzo długi budynek ze zszarzałych desek. To oczywiście ta historyczna, pierwsza linia, budowana w pocie czoła przez zastępy robotników. Pozostały po nich pokoiki z piętrowymi pryczami - wyglądają tak, jakby je przed chwilą opuścili. W kuchni koło żelaznego piecyka "suszy się" na sznurkach wełniana bielizna. Mnóstwo zdjęć z epoki pokazuje, jak niezwykłe było to przedsięwzięcie.
Podobnych muzeów jest w okolicy więcej. Nic dziwnego - Kolej Bergeńska to prawdziwa chluba Norwegów. Zbudowanie drogi żelaznej w niemal bezludnym, górzystym terenie było wyczynem nie lada. Jej szlak wykuwano - dosłownie - w skałach przez blisko 40 lat, od 1871 r. Kamienistą drogę, którą wożono materiały do budowy kolei, jakiś czas temu zamieniono w trasę rowerową. Rallervegen, jeden z najpiękniejszych szlaków w Norwegii, liczy ponad 100 km - prowadzi z Haugastol do Flam, via Finse (od lipca do września przemierza go ponoć 20 tys. cyklistów).
Dla nas już sama podróż tutaj była przyjemnością. Pociąg przebijał się przez tunele, to znów biegł wzdłuż fiordu ograniczonego z drugiej strony niemal pionową skałą. W głębi rysowały się wyniosłe góry przysypane śniegiem. Krajobraz ożywiały - z rzadka - małe domki (białe, żółte, rdzawoczerwone), wciśnięte na skalne półki, ze stosami porąbanego drewna na podwórkach. Inne domki, nieco bardziej podłużne, to stacyjki, czyste i schludne, często w zupełnej głuszy. Wszystko jakby wyjęte z kart "Dzieci z Bullerbyn"...
Pora opuścić Finse. Ten sam pociąg, którym w dwie godziny dotarliśmy tu z Bergen, wiezie nas teraz do Voss, znanego ośrodka sportów zimowych, nad jeziorem o tej samej nazwie. Ale to już całkiem inna historia.
W Norwegii wiele ciekawych szlaków i schronisk znajduje się wewnątrz trójkąta, którego wierzchołki wyznaczają miasta: Oslo, Bergen, Trondheim. W samym Finse zima jest długa, dobre warunki narciarskie utrzymują się aż do końca maja. Za to lato krótkie - "zielony sezon" to lipiec, sierpień, wrzesień (maks. temp. - ok. 25 st.). Uwaga: listopad-grudzień hotel i schronisko nieczynne - za dużo śniegu, w czerwcu też - tym razem z powodu roztopów.