W surowych górach oddzielających Hiszpanię od reszty kontynentu najdłużej przetrwała przediberyjska i przedceltycka ludność. Tu chronili się przed inkwizycją heretyccy katarzy z północy, we wschodniej ich części nawet za Franco kataloński był jedynym obowiązującym językiem. W XX w. przeżyły wielki odpływ ludności w doliny, do miast. Pustoszały całe wioski, Pireneje stały się jeszcze dziksze. Teraz zainteresowanie tutejszą unikatową romańską architekturą i przemysł turystyczny, a za nim infrastruktura (nie tylko narciarska) na powrót włączają je w życie kraju. Zwłaszcza w Katalonii Pireneje traktowane są z czcią - jako kolebka narodu - ale też źródło najlepszej wody i matecznik regionalnej kuchni.
Dlaczego w Pireneje? Po pierwsze - są bliżej, niż się wydaje. Lot z Okęcia do stolicy Katalonii trwa niecałe trzy godziny. Potem już tylko kolejne trzy godziny w pociągu (z Barcelony-Sants do Puigcerda na francuskiej granicy) albo dwie w autobusie (trasa B-1411 przez długi płatny tunel Cadi lub serpentyny na trasie N-152) i narciarska chluba Katalonii - połączony ośrodek La Molina/Masella, największy w Pirenejach po obu stronach granicy - należy do nas. Samolot to najrozsądniejszy wybór - jadąc samochodem, niecierpliwy narciarz (a przecież każdy chce założyć narty jak najprędzej) zapewne zatrzyma się gdzieś w Alpach. I potem pożałuje zmarnowanej szansy na bardziej egzotyczną wycieczkę.
Po drugie - Pireneje są puste. Dominują w nich kameralne ośrodki narciarskie (w części katalońskiej jest ich dziewięć), w których rzadko bywa więcej niż kilkaset osób naraz. Kolejki do wyciągów są tu zjawiskiem nieznanym.
Po trzecie - pogoda. Hiszpania i śnieg to nie jest oczywiste zestawienie. Po pokonaniu stu kilkudziesięciu kilometrów ze słonecznej Barcelony, miasta o bulwarach zacienionych palmami, śniegu widzi się jak na lekarstwo. Wyżej jest chłodniej, zieleń oliwkowych drzew przytłumiona w rześkim powietrzu, ale kwitną migdałowce i mimozy. Bezśnieżnie jest często nawet w miasteczkach u stóp stacji narciarskich. Za to trasy na miejscu przygotowane są znakomicie, w większości bez sztucznego naśnieżania.
I to już w zasadzie powinno wystarczyć, by właśnie w Pirenejach wydać swoje roczne oszczędności. Dla niezdecydowanych jeszcze nieco szczegółów.
Stacja w La Molina ( http://www.lamolina.com ) to najstarszy ośrodek narciarstwa alpejskiego w Hiszpanii - jeździ się tu od 1909 r., a w 1925 r. otwarto pierwszy górski hotel. Tu po raz pierwszy rozegrano mistrzostwa kraju i zamontowano elektryczny wyciąg. Dziś działa ich 16, w tym kolejka gondolowa i sześć poczwórnych kanap, które przewożą ponad 16 tys. osób na godzinę. Maksymalna różnica wzniesień to 800 metrów, ale do dyspozycji jest 50 km tras (w tym sześć czarnych i 16 czerwonych) dośnieżanych przez 350 działek. Szerokie narciarskie bulwary powyżej górnej linii lasu, zalane słońcem na wysokości 2400 m, przypominają Dolomity. By także ilość nartostrad robiła alpejskie wrażenie, w ostatnich latach połączono La Molinę wspólnym skipasem z sąsiednim ośrodkiem Masella. Projekt wspólnej stacji nazywa się Alp 2500 i wciąż jest w budowie. Do końca sezonu zostanie oddany największy apartamentowiec i kryty basen, w przyszłym - trzy kolejne nowoczesne hotele i kompleks apres-ski. Dziś jest ok. 2200 miejsc do spania, choć część z nich, niestety, w hotelach o standardzie z czasów późnego Gierka.
Masella ( http://www.masella.com ), świetne uzupełnienie La Moliny, to z kolei ponad 40 tras poprowadzonych malowniczo północnymi zalesionymi stokami, w tym sporo łatwiejszych dla dzieci. A po nartach - psie zaprzęgi, trasy biegowe, szlaki do wycieczek z rakietami na butach. Nikt się nie znudzi nawet przez tydzień.
Skipas 5-dniowy na połączone ośrodki - 135 euro,
ubezpieczenie na 5 dni - 10 euro
Ale Pireneje w Katalonii to przede wszystkim mniejsze ośrodki zorientowane na kameralny odpoczynek w rodzinnym gronie. Nie zalicza się do nich może jeszcze Baqueira Beret ( http://www.baqueira.es ) - luksusowy ośrodek w dolinie Aran niedaleko granicy z Aragonią, w którym na nartach jeździ król Juan Carlos.
Ale kameralny jest na pewno Bo~ Taüll ( http://www.boitaullresort.es ) - najwyżej położona pirenejska stacja. Tu naprawdę stawia się na rodziny z dziećmi. Ośrodek położony jest kaskadowo w szczytowej partii doliny Bo~, której romańska architektura - 24 kościółki i pustelnie - została w całości wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Droga wspina się stromo najpierw do wioski Bo~ - spiętrzonych nad drogą wąskich uliczek i domów z ciemnego granitu. Potem mijamy Taüll ze słynnym trzynawowym kościołem św. Klemensa z XI w. (freski ze środka zostały zdjęte i można je zobaczyć w barcelońskim Museu d`Art de Catalunya). Jeszcze wyżej stoi zespół kilkunastu hoteli o różnym standardzie, między którymi spacerują małe górskie koniki. Do dolnej stacji wyciągów u wylotu doliny (2020 m n.p.m.) prowadzi wyżej kilkaset metrów ostrej serpentyny. Wysokość (do 2750 m n.p.m.) sprawia, że śnieg jest bardzo zmrożony i sypki. Są sezony, w których jest go ponad trzy metry, wtedy oznaczenia tras (w sumie 42 km) przestają ograniczać i Bo~ Taüll dzięki swojej koncentrycznej budowie zamienia się w raj dla freeridowców. Sprzęt w wypożyczalni jest dobrej jakości, na górę wjedziemy ekspresową sześcioosobową kanapą, a szkółka narciarska uczy nawet dwuletnie dzieci.
Jeszcze bardziej kameralna jest Vall de N ria ( http://www.valldenuria.com ). Warto ją odwiedzić nie tylko z powodu nart. To drugie w Katalonii (po podbarcelońskim Montserrat) sanktuarium maryjne. Dotrzemy tam pieszo lub jedyną w Hiszpanii kolejką zębatą - cremallera. Wyrusza z Ribes de Freser (koło miasta Ripoll), by tunelami i nad przepaściami, na 12-kilometrowym odcinku pokonać wysokość ponad 1000 m. Na miejscu czeka kolista dolina z jeziorem (nazwa to ślad po Baskach, po baskijsku ur to woda, a nur - śnieg), które przypomina nasze Morskie Oko - jest znacznie mniejsze, ale na wysokości 2000 m. Trzy czarne trasy, choć krótkie, gwarantują przyjemne wrażenia. Ale i tak największą atrakcją jest restauracja, w której świetne ryby, świeże mule, a nawet paellę można popić przednim winem albo katalońskim szampanem zwanym cava.
W ogóle kuchnia to wielki atut katalońskich Pirenejów. Miesza potrawy z gór z owocami morza, taka kombinacja nazywa się tu mar i muntanya. Jedzą tu też grzyby, znakomite kiełbasy, kaczkę z gruszkami, pstrągi a la llosa, czyli z rusztu, albo smażone z pietruszką i czosnkiem owcze i kozie sery, no i baraninę na wszystkie sposoby. Do tego dużo bakłażanów i karczochów, jak w całej Katalonii.
Minusem Pirenejów jest stosunkowo krótki sezon. I to wcale nie z powodu pogody - Hiszpanie jeżdżą na narty nie dłużej niż do Wielkanocy. Po Semana Santa (Wielkim Tygodniu) sezon uważa się za zamknięty. W tym roku święta są wyjątkowo szybko, a że w Pirenejach jeżdżą niemal tylko Hiszpanie (i garstka Francuzów), większość stacji będzie działać do pierwszego tygodnia kwietnia (zamiast do jego końca).
Jest jeszcze jeden niebagatelny powód, dla którego warto na narty wybrać się do Katalonii. To Barcelona. Dobrze jest wpaść do niej choćby na kilka godzin i wypić mocną kawę na Ramblas...
http://www.catalunyaturisme.com