Alvarez, rocznik 2000, obkleił plakatami Messiego cały swój pokój i dzień w dzień modlił się do największego idola. Jego dzieciństwo to największe sukcesy Messiego z Barceloną i seria zawodów z reprezentacją Argentyny. Julian skakał z radości przed telewizorem, gdy Messi zdobywał kolejne klubowe trofea i rozpaczał po wpadkach z reprezentacją. Mając jedenaście lat spotkał Messiego - już wtedy po dwóch nieudanych mundialach - i czuł, jakby doświadczył boskiego objawienia.
Dziecku z małego Calchin uświadomiło to, że wielki świat wcale nie jest tak odległy, jak mu się wydawało. Pamiątkowe zdjęcie umieścił w ramce i traktował jako najlepszy motywacyjny bodziec. Teraz - na piątym mundialu Messiego - pracuje na kolejne wspomnienia godne oprawienia. Wzajemnie pracują na swój sukces - w półfinale z Chorwacją poprowadzili Argentynę do zwycięstwa 3:0. Alvarez chce pomóc swojemu ulubieńcowi domknąć wspaniałą karierę, a Messi miał ponoć podpowiedzieć selekcjonerowi, że lepiej mu na boisku z Alvarezem niż Lautaro Martinezem. Razem robią wszystko, by Argentyńczycy płakali już tylko z radości.
Najpierw Alvarez wpadł w pole karne, został sfaulowany przez Dominika Livakovicia, a Messi pewnie wykorzystał jedenastkę. Pięć minut później Alvarez przejął piłkę w okolicach połowy boiska od Messiego i już nikomu jej nie oddał - zasuwał w stronę bramki, po drodze piłka odbijała się od nóg Chorwatów, ale w końcu i tak wracała do niego. Wreszcie uderzył i zdobył bramkę. Pewnie jego dwaj starsi bracia uśmiechnęli się pod nosem i przypomnieli sobie jego pseudonim z dzieciństwa: "Pajączek". Mówili tak na niego, bo był mały, miał chude nogi, ale wydawał się mieć ich więcej niż dwie - jak w tej właśnie akcji: którąś nogę zawsze tę piłkę opanowywał. Czasem w niewytłumaczalny sposób. Już lata temu dzieci, które przyjeżdżały do Calchin zmierzyć się z jego zespołem, pytały, czy zagra "Pajączek". Gdy okazywało się, że tak, ich ochota do gry znacznie się zmniejszała.
Jego trzeci gol odebrał też siły Chorwatom. Już w drugiej połowie Alvarez z bliska podziwiał, jak jego idol z plakatów kiwa Josko Gvardiola - jednego z najlepszych obrońców na mundialu - i w końcu dogrywa mu piłkę przed bramkę. Dołożył nogę idealnie - uderzył poza zasięgiem chorwackiego bramkarza. Palcami pokazał, komu Argentyna przede wszystkim zawdzięcza tego gola. Nigdy zresztą Alvarez nie pchał się na pierwszy plan. Gdy był juniorem trenerzy powtarzali, że ma wszystkie cechy, by zostać fantastycznym piłkarzem, z wyjątkiem jednej. Wydawał im się za skromny, zbyt grzeczny, by nie powiedzieć po prostu - bez charakteru, który pozwalałby mu się rozepchnąć łokciami. Dosłownie i w przenośni, bo ani na boisku nie odpowiadał na żadne kuksańce przeciwników, ani nawet z kolegami z zespołu nigdy nie chciał wykłócać się o piłkę - choćby przed rzutami karnymi.
Ale dzisiaj, gdy spokojnym krokiem dotarł na szczyt - do Manchesteru City i pierwszego składu walczącej o złoto Argentyny, ten jego spokój i umiejętność gry w cieniu jest błogosławieństwem dla Guardioli i Scaloniego. W klubie szanuje pozycję Erlinga Haalanda i gdy siada na ławce rezerwowych, nie kręci nosem. Na treningach robi wszystko, by uczciwie wywalczyć szansę. W reprezentacji cień rzuca na niego Messi, a on powtarza, że sama gra u jego boku jest dla niego zaszczytem. Hierarchię, w której był za Lautaro Martinezem, napastnikiem Interu, też wydawał się szanować. Spektakularnie zburzył ją dopiero w czasie mundialu.
Alvarez jest bowiem jednym z najbardziej nieoczywistych bohaterów tego mundialu i samej Argentyny. Wszystko wydawało się jasne: Messi - centralny punkt zespołu, obok niego najlepszy przyjaciel - Angel Di Maria i Martinez - uzupełnienie tercetu. Alvarez przylatywał do Kataru jako rezerwowy. Ale powolny początek mistrzostw - porażka z Arabią Saudyjską i zwycięstwo z Meksykiem przyklepane golami po godzinie gry, skłonił Scaloniego do zmian. Martinez miał problemy ze skutecznością, a drużyna prezentowała się lepiej, gdy na boisko wchodził Alvarez. Z Polską zagrał już w pierwszym składzie i strzelił gola na 2:0. Trafił też z Australią w 1/8 i dwukrotnie w półfinale z Chorwacją.
Dla niego kończący się rok jest absolutnie szalony - w kilka miesięcy przeszedł z argentyńskich boisk do jednego z najlepszych zespołów w Europie, żegnając się z River Plate sześcioma golami strzelonymi w jednym meczu Copa Libertadores, a z rezerwowego w kadrze stał się pewniakiem do występu w finale mistrzostw świata. Imponuje spokojem pod bramką, inteligentnym poruszaniem się w środku pola i doskonałym wykończeniem. Guardiola chwali jego pracowitość. Scaloni podkreśla, że niezależnie od okoliczności - rangi meczu czy liczby minut, które dostaje - wnosi na boisko dokładnie te cechy, którymi imponuje na treningach. Sergio Aguero, do którego nieustannie jest porównywany, opowiada, że nie spotkał w swojej karierze drugiego piłkarza, który tak często pytałby go o zdanie i prosił o rady. Kibice mówią, że przełamuje klątwę nr 9, która trapi kolejnych argentyńskich napastników od czasów Gabriela Batistuty. Sam Batistuta docenia, że 22-latek nie bał się presji i postanowił ten numer dźwigać na mundialu. Messi też go chwali. To jego uznał za najlepszego piłkarza meczu z Chorwacją. - Zrobił w tym turnieju olbrzymi krok do przodu. Z Chorwacją zagrał niezwykły mecz, a nikt się tego po nim nie spodziewał. Był doskonały, prawdziwą bestią - powiedział po meczu.
I to jego słowa znaczą dla Alvareza najwięcej. Przed nimi ostatni cel: sprawić, by żaden nastolatek kochający Messiego nie płakał przed telewizorem, jak Alvarez ze swoimi braćmi po mundialu w RPA.