Numer jeden na świecie. 4 mln ludzi i nikt nie ma pojęcia, skąd kosmiczne sukcesy

Dawid Szymczak
Brązowymi medalami z mundialu w 1998 r. Chorwaci ocierali wojenne łzy, a na golach Davora Sukera budowali narodową tożsamość. Zvonimir Boban kopiąc serbskiego milicjanta, dał niepodległościowego kopa rodakom. Gdyby nie futbol, Chorwacja byłaby inna. Na mundialu w Katarze dopisuje właśnie kolejny piękny rozdział.

Przed półfinałowym meczem mistrzostw świata Chorwacja - Argentyna przypominamy tekst, który pojawił się w Sport.pl 22 listopada.

Nie ma narodu, który bardziej utożsamiałby się z reprezentacją - twierdzi Miroslav Blazević, selekcjoner, który wyczarował Chorwatom trzecie miejsce na mundialu we Francji. Żaden też kraj nie został tak wyraźnie ukształtowany poprzez futbol i nigdzie kadra nie jest tak doskonałym lustrem społeczeństwa. To mecz piłkarski rozpalił w Chorwatach niepodległościowe pragnienia, a już ich pierwszy prezydent mawiał, że piłkarskie zwycięstwa tworzą tożsamość narodu tak samo, jak wojny. Kiedyś powtórzył nawet za Georgem Orwellem, że mecze piłkarskie to nic innego, jak wojna bez strzelaniny. A jeden z chorwackich filozofów wprawdzie poprawił go, że futbol wojną nie jest, ale jednocześnie przyznał, że Chorwaci zauważą to ostatni.

W Katarze też walczą do końca, nie poddają nawet przegrywając 0:1 z Brazylią w dogrywce ćwierćfinału, odwracają wynik, a później z radością rozprawiają o niezłomnym chorwackim charakterze. Kibice znów widzą, że w ich piłkarskiej drużynie odbijają się cechy całego społeczeństwa. Doszukują się tych analogii z przyjemnością. Kadra to lustro, w którym widzą się doskonalszymi niż w na co dzień są. Znów ich mały kraj rozprawia się z wielkimi, znów wchodzi do strefy medalowej mundialu, choć niewielu na to stawiało. I znów robi to według scenariusza odgrywanego już cztery lata temu: poprzez dogrywki i rzuty karne. To niesamowite, ale Chorwatom nigdy nie brakuje sił, nigdy nie drży noga, choć stawka jest coraz większa.

Zobacz wideo

W latach 90., gdy trafiali na mapy po krwawej wojnie z Serbami, mieli akurat fantastyczne pokolenie piłkarzy - z Robertem Prosineckim, Zvonimirem Bobanem i Davorem Sukerem na czele. Zdobywali brązowe medale, a rodacy ocierali jeszcze łzy po wojnie. Dali im radość, ale jeszcze ważniejsza była duma. Małe państewko poczuło się wielkie. Potrzebowało międzynarodowego uznania i piłkarze o nie zadbali. - Ledwo powstaliśmy, a byliśmy trzeci w najpopularniejszym sporcie na świecie - zwracał uwagę Blazević. Trzecie miejsce stało się częścią ich narodowej tożsamości. - Przeciętny obywatel odbierał ich sukcesy jako własne - wyjaśnia Aleksandar Holiga, dziennikarz "Telesportu".

Zadbał też o to prezydent Franjo Tudman, który lubił ogrzewać się w blasku sportowców, a najlepszych czynił wręcz nieformalnymi ambasadorami Chorwacji i swojej polityki. Grali w Madrycie i Mediolanie, rozsławiając czteromilionowy kraj. Po latach - w 2018, roku mundialowego srebra - prezydentka Kolinda Grabar-Kitarović liczyła na podobny efekt. Po meczach w Rosji ściskała przed kamerami spoconych piłkarzy, tańczyła po ich golach, a podczas finałowej ceremonii cierpliwie pocieszała i gratulowała srebra mimo rzęsiście padającego deszczu. Będąc bliżej kadry, była bliżej społeczeństwa. Bliżej wyborców, którzy jednak rok później przy urnach okazali się na te gesty nieczuli.

- Nie da się oddzielić piłki i polityki. A już na pewno nie na Bałkanach - mówi Slaven Bilić, obrońca kadry z 1998 r. 

"Nie mogliśmy już razem grać w piłkę, więc nie mogliśmy razem żyć"

Zvonimir Boban, były środkowy pomocnik, nieśmiertelność i aureolę zawdzięcza nie spektakularnemu golowi, ale kopnięciu serbskiego milicjanta. Zrobił wtedy to, co w głębi duszy chciał zrobić każdy Chorwat, który w Jugosławii czuł się pogardzanym obywatelem drugiej kategorii. O tamtych wydarzeniach przypomina dziś stojący przed stadionem Dinama Zagrzeb pomnik. "Wszystkim kibicom Dinama, dla których wojna rozpoczęła się 13 maja 1990 roku i zakończyła złożeniem życia na ołtarzu chorwackiej ojczyzny" - głosi napis na cokole. Ale to mit, że wojna rozpoczęła się na stadionie, a kopniak Bobana wręcz ją wywołał. Droga do niepodległości była znacznie dłuższa.

4 maja 1980 r. zmarł prezydent Josip Broz Tito, a jedenastoletni wówczas Slaven Bilić podawał piłki na meczu Hajduka Split. Pamięta, że na wieść o tym sędzia przerwał spotkanie, a na twarzach kibiców pojawiły się niepewność i strach. - Śmiertelnie się bali. Nie mówię, że Tito był lubiany, ale na pewno był potężny, więc ludzie naturalnie obawiali się o przyszłość i rodziny - wspomina. Próżnię po jego śmierci wykorzystywały nacjonalistyczne grupy, a stadiony były miejscami, gdzie prezentowały poglądy, uczucia i targające nimi emocje. Śpiewali patriotyczne piosenki, których bali się nucić na ulicach, przygotowywali transparenty z politycznymi hasłami i wymachiwali flagami.

Pod koniec lat 80. rosło napięcie w całej Europie, nadchodziły zmiany, runął mur berliński, a na Bałkanach wrzało. W maju 1990 r. odbyły się w Chorwacji pierwsze wolne wybory od 52 lat i wygrali je zwolennicy dążenia do niepodległości. Tuż po wyborach do Zagrzebia na mecz z Dinamem, najważniejszym chorwackim klubem, jechała już z Belgradu Crvena Zvezda, wizytówka Serbów. Po latach "CNN" wskazał ten mecz jako jeden z pięciu, które zmieniły świat. Jednocześnie James Montague, dziennikarz specjalizujący się w opisywaniu kibicowskich grup na całym świecie, stwierdził, że napisano o nim najwięcej w historii, ale najmniej z niego zrozumiano. 

Od rana do Zagrzebia przyjeżdżały pociągi przepełnione tysiącami Serbów. Wielu z nich było żołnierzami, dla których szalik czy koszulka Crveny Zvezdy były elementami kamuflażu. Dowodził nimi Żelijko Raznatović, późniejszy wojenny zbrodniarz, nazywany Arkanem. Bójki rozpoczęły się już przed stadionem, a w 10. minucie mecz musiał zostać przerwany, bo serbska grupa Red Star Ultras zaatakowała sektor z najbardziej zagorzałymi kibicami Dinama. Milicjanci nie byli neutralni. Pod hełmami w większości kryli się Serbowie. Gdy Zvonimir Boban zobaczył, jak jeden z milicjantów bije kibica Dinama, zaatakował go kopniakiem w brzuch. "Niepodległościowy kop" - barwnie napisał później "The Times".

- Wszystko zostało zaplanowane przez Serbów - uważa Igor Stimac. - Nawet zbrodniarz Arkan powiedział, że zorganizowali się, żeby prowokować, a później wskazywać palcem na chorwacki nacjonalizm. Ja i Boban jesteśmy podobni. Jeśli widzimy niesprawiedliwość, jesteśmy gotowi umrzeć. Boban bronił chłopców atakowanych przez żandarmerię. Większość tych gości była Serbami i pozwalała kibolom z Belgradu robić, co tylko im się podobało - mówi. 

- Byłem gotowy zaryzykować życie, karierę i wszystko, co mogło być konsekwencją tego kopnięcia. Z jednego powodu: chorwackiej sprawy - mówi sam Boban. Ale odżegnuje się od określenia, że ten kopniak rozpoczął wojnę i nie chce, by określać 13 maja jego dniem. Po latach, przed kamerami FIFA, powiedział, że to był dzień, w którym wszyscy młodzi ludzie powiedzieli "nie" reżimowi, a jego kopniak stał się jedynie symbolem tego sprzeciwu i co najwyżej pobudził niepodległościowe pragnienia. Po tym meczu został absolutnym bohaterem Chorwacji i banitą w Jugosławii, która zawiesiła go na pół roku i nie zabrała na mistrzostwa świata we Włoszech, w których przegrała w ćwierćfinale z Argentyną. Osiem lat później Boban zagrał na mundialu w kraciastej koszulce Chorwacji, dla której tyle ryzykował. 

- Właściwie już wtedy Jugosławia się rozpadła. Chodzi o psychologiczny wymiar tego meczu: jeśli nie możemy już razem grać w piłkę i przebywać na tych samych trybunach, nie możemy też razem żyć - uważa Drażen Lalić, socjolog, autor książki "Piłka nożna i polityka". 

"W Chile były piękne dziewczyny!". Tam rodziła się brązowa reprezentacja Chorwacji 

Franjo Tudman twierdził, że sport, a już piłka nożna w szczególności, jest jedyną rzeczą poza wojną, która pozwalała na Bałkanach odróżnić od siebie narody. W oparciu o to chwycił się pod rękę z najzdolniejszymi piłkarzami w kraju i w zamian za wspieranie jego narodowych idei pozwalał im robić zagraniczne kariery. Davor Suker tłumaczył: - Zastanawialiśmy się, co w ogóle robimy na boisku, jeśli w naszym kraju trwa wojna i umierają ludzie? To było niezwykle trudne, ale rozumieliśmy, że my na boisku także walczymy o to, by Chorwacja znalazła się na mapie. Pomoc Tudmana zawsze doceniał legendarny selekcjoner Miroslav Blazević, zarazem jego polityczny poplecznik. - Bez jego odwagi nie zdobylibyśmy medalu we Francji - zaznacza.

Ta drużyna miała wszystko. Gwiazdy - Prosineckiego, Bobana, Sukera, Stimaca, Bilicia, które wzajemnie zachwycały się swoimi umiejętnościami. Bilić i Stimac do dziś poetycko opowiadają o technice Prosineckiego, a on podziwia przywódcze zdolności Bobana i kliniczne wykończenie Sukera. Selekcjonera, który nie komplikował im życia i nie ograniczał ich talentu taktycznymi ramami. Miał czar, umiał zarządzać gwiazdami. - Był niewiarygodny. Wmawiał mi, że jestem najlepszym środkowym obrońcą na świecie tak długo, że w końcu sam w to uwierzyłem. Wiem, że to była nieprawda, ale lubiłem tego słuchać - śmiał się po latach Bilić, a Stimac dodawał: - Żaden inny trener na świecie nie opanowałby naszej szatni. Miał wyczucie i olbrzymi autorytet. Kontrolował zespół pełen gwiazd o wielkim ego i powtarzał nam, że jesteśmy gotowi zostać mistrzami świata. Kluczowe było to, że u nas w szatni nikt nikomu nie zazdrościł. Boban cieszył się, że miał Prosineckiego, a Prosinecki, że miał Sukera. Bilić do dziś pamięta odprawę Blazevicia sprzed ćwierćfinałowego meczu z Niemcami: - Krzyczał: "Pieprzyć teorię, pieprzyć wszystko, każdy z was jest kamikadze. Na nich!".

Ale po latach Stimac, Prosinecki i Boban, wspominając tamtą reprezentację, mniej mówią o boisku, a więcej o przyjaźni. Wszyscy trzej byli częścią kadry Jugosławii do lat 20, która w 1987 r. wygrała młodzieżowe mistrzostwa świata w Chile. I to tam trzeba szukać fundamentów drużyny, która ponad dekadę później zdobyła brąz we Francji. - Byliśmy chłopakami, którzy cieszyli się życiem - wspomina Stimac. Tam rodziła się ich przyjaźń. - Pokonaliśmy Brazylię w ćwierćfinale i chcieliśmy wyjść z Bobanem na drinka. W Chile były tak piękne dziewczyny! Poznaliśmy dwie modelki. Ale trener powiedział, że tego wieczoru nigdzie nie wyjdziemy. Powiedziałem do Bobana: "Słuchaj, ja idę". Poszliśmy, a kiedy trener się o tym dowiedział, natychmiast odesłał nas do domu. Zrezygnował z nas, chociaż w półfinale czekało już NRD z Matthiasem Sammerem jako kapitanem. Cały zespół wstawił się wtedy za nami. Powiedzieli trenerowi, że jeśli Stimac i Boban pojadą do domu, oni też wracają. Trener musiał się poddać - uśmiecha się Stimac. Jugosławia ostatecznie wygrała te mistrzostwa, a Stimac jest pewien, że więzi, które się wtedy zawiązały, były kluczowe dla przyszłych sukcesów: ćwierćfinału na Euro 96 i trzeciego miejsca na świecie w 1998 r.

"Nie graliśmy tylko dla siebie czy nawet dla Chorwacji. Graliśmy dla tych ludzi, którzy zginęli"

Tym, co różni ten brąz od srebra wywalczonego dwadzieścia lat później w Rosji, są okoliczności. W 1998 r. Chorwaci budowali swój naród, kształtowali tożsamość. Potrzebowali dumy i szukali zapomnienia o wojnie. - Kierowało nami coś znacznie głębszego niż ambicja. Nie graliśmy tylko dla siebie czy nawet dla Chorwacji. Graliśmy dla tych ludzi, którzy zginęli - mówi Bilić. Ta drużyna trafiła prosto do rozgrzanych patriotycznych serc. Naród cieszył się niepodległością, opłakiwał ofiary, ale też optymistycznie patrzył w przyszłość. Lgnął do Unii Europejskiej, a za ambasadorów miał piłkarzy. Byli słyszalni i widzialni na międzynarodowej scenie, jak nikt inny w tym kraju. - To oni uczynili Chorwację taką, jaką jest - wskazuje na grające wtedy pokolenie Niko Kranjcar, reprezentant z późniejszych lat. Do dzisiaj każdy Chorwat trzyma wspomnienia o tym medalu w szufladzie i otwiera ją, gdy potrzebuje iskierki optymizmu. Doszedł też medal srebrny, którego znaczenia - jak to w Chorwacji - nie można sprowadzać jedynie do boiska. 

Nie byli tak kochani i postrzegani tak bezkrytycznie, jak piłkarze z lat 90. Jeszcze przed mundialem restauratorzy z Dubrovnika obiecywali nie transmitować u siebie meczów, narzekając na drożyznę i czując obrzydzenie po aferze korupcyjnej, która zdominowała dyskusję podczas przygotowań. Zdravko Mamić, symbol piłkarskich przekrętów i uosobienie wszystkiego, co złe w chorwackim futbolu, został skazany za oszustwa finansowe na sześć i pół roku więzienia. Oszukał Dinamo Zagrzeb, którym rządził, i chorwackie państwo na 17 mln euro przy transferach piłkarzy, m.in. Luki Modricia z Dinama do Tottenhamu. A Modrić, kapitan reprezentacji, tak kręcił w sądzie na jego korzyść, że został oskarżony o krzywoprzysięstwo. Mamić opłacał też kampanię prezydencką Kolindy Grabar-Kitarović, która wieszała się w Rosji na szyjach piłkarzy. Kadra była wykorzystywana przez prawicowych polityków, co odpychało od niej część kibiców. Marionetką w rękach Mamicia był też Suker, który plamił piłkarską legendę w fotelu prezesa federacji. 

Aż Chorwaci wyszli na boisko i wszystkich uwiedli. W drodze do finału w czterech meczach pierwsi tracili gola, ale zawsze odrabiali straty. Przetrwali trzy dogrywki, wygrywali w rzutach karnych. Byli lustrem całej Chorwacji - nie poddającej się, walczącej do końca, małej, ale dzielnej i niezwykle charakternej. Najstarsi zawodnicy byli dziećmi wojny - sześcioletni Modrić opuszczał rodzinną miejscowość, gdy spłonął jego dom, a dziadek został zabity. Dejan Lovren całą rodziną uciekał do Niemiec, o traumach mówili też Vedran Corluka, Mario Mandżukić i Danijel Subasić.

Ich mecze znów były czymś więcej. Kibice cmokali, gdy Modrić po wyeliminowaniu Anglii powiedział, że Chorwaci po prostu gotowi byli na większe cierpienie. "W tej chwili nikt nie myśli o problemach" - krzyczał Maroje Burum, jeden z kibiców świętujących drugie miejsce. "Człowieku, to prawie duchowe" - mówił dziennikarzowi "Guardiana". Znów wielki turniej był urlopem od problemów. 

A później oba chorwackie mundialowe sukcesy połączył Modrić, pozując ze Złotą Piłką. - To nie tylko moje trofeum. Chciałbym wspomnieć o moim piłkarskim idolu, kapitanie Chorwacji z 1998 r. [Zvonimirze Bobanie - red.], który był moją największą inspiracją. Ten zespół uświadomił nam, że możemy osiągnąć coś wielkiego. Mam nadzieję, że będziemy kimś takim dla następnych pokoleń. 

- Jeśli możemy mówić o tworzeniu narodu poprzez piłkę nożną, Chorwacja jest numerem jeden na świecie - podsumowuje Boban.

Wicemistrzowie świata. Mistrzowie chaosu

Podobno najtrudniejsze pytanie, jakie można zadać członkom chorwackiej federacji, jest banalne: "Skąd te sukcesy?". Chorwacja ma cztery miliony mieszkańców, jest najmniejszym obok Urugwaju krajem, który dotarł do finału mistrzostw świata. Ma infrastrukturę w żałosnym stanie, ujemny przyrost naturalny, ligowa piłka przez lata była umoczona w korupcji, a agenci do tej pory działają jak w dżungli. Działacze planują budowę stadionu narodowego, choć dookoła słychać apele, by te pieniądze zainwestowali w stworzenie sytemu szkolenia, wybudowanie treningowych boisk i rozwój amatorskiej piłki. Bardziej niż wielkiej areny potrzeba trenerów, którzy wychowają przyszłych Modriciów i działaczy, którzy nie zechcą zniewolić ich, jak Mamić. Romeo Jozak, były trener Legii Warszawa, pracując w Dinamie jako dyrektor akademii, sporządził dla federacji raport, z którego wynikało, że te problemy odpychają dzieci i ich rodziców od piłki nożnej. 

Aleksandar Holiga, korespondent "Guardiana", uważa, że sukces w 2018 r. został osiągnięty nie dzięki chorwackiemu systemowi, a pomimo niego. "Nie wiemy, co nas wyróżnia i nie mamy pojęcia, dlaczego trafia nam się tak wiele talentów. Nie jesteśmy nawet pewni, jak powinniśmy grać, nie mówiąc już o jakimś piłkarskim DNA, które w Chorwacji pozostaje niezidentyfikowane. Tak naprawdę nie mamy piłkarskiej tożsamości poza słynnym pozostawianiem serca na boisku" - pisał.

Eksperci wciąż wskazują, że dzieci, które nie urodzą się Zagrzebiu albo Splicie, raczej nie zrobią kariery. Chyba że w nastoletnim wieku zdecydują się podporządkować wszystko piłce i zostawią rodzinny dom. W ostatnich latach właściwie tylko Mario Mandżukić dotarł do kadry drogą, która od początku nie wiodła przez dużą akademię. - Wiele razy byłem pytany o sekret chorwackich sukcesów. Ale ja też nie umiem racjonalnie ich wyjaśnić. Nie chcę powielać klisz o "wrodzonym talencie" i wyjątkowych genach. Lubię mówić, że jesteśmy mistrzami improwizacji i osiągania sukcesów w chaosie - pisze Holiga.

W Katarze, na najbardziej niewygodnym politycznie mundialu, Chorwacja - od zawsze mieszająca piłkę z polityką - broni wicemistrzostwa. Na najbardziej chaotycznym mundialu, wciśniętym w środek ligowego sezonu, pokazują się, jako mistrzowie improwizacji. W grupie zrobili tyle, ile trzeba - z dwoma remisami i zwycięstwem weszli do 1/8 z drugiego miejsca. Nie byli się za wszelką cenę o to pierwsze, mieli sporo szczęścia, gdy Romelu Lukaku nie wykorzystywał znakomitych sytuacji. Od tej pory znów polegają na dogrywkach i karnych - najpierw wyeliminowali Japończyków, później Brazylijczyków. Ostrzą już zęby na Argentyńczyków. Znów nie będą faworytem i znów nic sobie z tego nie zrobią.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.