Gdy po dwóch kolejkach jedenastek było 2:0 dla Chorwacji, jej rezerwowi piłkarze nie opuszczali rąk znad głowy i wpadali sobie w ramiona, jakby już awansowali. Wydawali się absolutnie przekonani, że nie zmarnują takiej przewagi. I mieli rację. Gdy Mario Pasalić wykorzystał decydującego karnego, ruszyli w jego stronę: jedna grupa sprzed ławki rezerwowych, druga ze środka boiska. Jakby się ścigali. Jakby nagle nie czuli żadnego zmęczenia. Być może w dokładnych pomiarach wyjdzie, że wielu z nich zanotowało wtedy najwyższą prędkość tego wieczoru. Podczas meczu rzadko przecież przyspieszali, sami nie forsowali tempa ani przez minutę, a w szybką grę proponowaną przez Japonię nie dali się wciągnąć. Strzelili gola, gdy musieli strzelić, a później znów spokojnie czekali na dogrywkę, która innym najczęściej śmierdzi nieprzewidywalnością i ryzykiem. W karnych zawsze słabszy może pokonać lepszego. Teoretycznie. Strzelają przecież wszyscy, a na końcu wygrywają Chorwaci. Tak samo było w Rosji: w 1/8 odrobili straty z Danią i wygrali w karnych, scenariusz powtórzyli w kolejnej rundzie przeciwko gospodarzom, a w półfinale pokonali Anglię w dogrywce.
W Katarze część piłkarzy wskoczyła na plecy Dominika Livakovicia, który obronił trzy karne Japończyków, inni uwiesili się na szyi Pasalicia, którego jedenastka przesądziła o zwycięstwie. Modrić, który od 99. minuty siedział na ławce rezerwowych, zastąpiony zawodnikiem o 13 lat młodszym, dał bramkarzowi buziaka w czoło. Wtedy - gdy schodził, a cały stadion Al Janoub oklaskiwał go na stojąco - myśl, czy był to jego ostatni mundialowy taniec, przychodziła naturalnie. Ale impreza trwa dalej, Modrić wyjdzie jeszcze na parkiet z Brazylią. I wytrzyma tyle, ile będzie trzeba. Zlatko Dalić dodaje optymizmu: - To wcale nie musi być jego ostatni turniej - powtarza, choć najpewniej ma na myśli Euro 2024, a nie kolejny mundial, podczas którego Luka będzie miał 41 lat.
Gdy zaczynała się dogrywka, Japończycy wydawali się jej faworytami: stwarzali groźniejsze sytuacje, mieli w grze większą energię i znów imponowali błyskawicznymi kontratakami - trzy pionowe podania i już byli pod polem karnym rywali. Ale przez dodatkowe pół godziny żadnej sytuacji już nie wyklarowali. Chorwacja zagrała po swojemu, bez gonienia za rozstrzygającym golem. Czekała na karne i zmusiła Japonię, by czekała razem z nią. Przez cały ten turniej kroczy właśnie w ten sposób - nie schodząc znad przepaści: najpierw bezbramkowy remis z Marokiem, jakby uknuty przez Dalicia, później konieczna wygrana z Kanadą i kolejny bezbramkowy remis z Belgią, gdy w pełni zadowalała się drugim miejscem w grupie i nie walczyła o gola, który dałby jej pozycję lidera. Część ekspertów ją za to krytykowała, pytała, co by było, gdyby Romelu Lukaku wykorzystał chociaż jedną ze znakomitych sytuacji. Dalić odbijał: a co by było, gdybyśmy się otworzyli i dostali bramkę po kontrataku? Jeśli Czesław Michniewicz motywował swoich piłkarzy hasłem: "Ani trochę mniej niż wszystko", Chorwaci wydają się grać według myśli: "Ani trochę więcej niż trzeba".
Odwagę Modricia natomiast najlepiej widać z trybun, gdy obserwuje się całe boisko. Nie ma takiego obszaru, takiego okresu w meczu, ani takiej presji rywali, że bałby się przyjąć piłkę. Prosi o nią nieustannie. Wciąż pokazuje się do gry, cały czas podbiega w te okolice, gdzie ona jest. Jego występ z Japonią nie był wybitny, raczej nie odbiegał od normy. Jeden doskonały strzał z woleja, jedno świetne zagranie do Ivana Perisicia i mnóstwo dobrych decyzji, gdzie skierować piłkę. Siedząc na stadionowym krzesełku często chciałoby się sterować danym piłkarzem i podpowiedzieć mu, gdzie powinien podać piłkę, bo z góry lepiej widać niepilnowanych zawodników i otwierające się przestrzenie. W przypadku Modricia to jednak nie ma sensu - on z boiska widzi to wszystko, co ludzie na trybunach i jeszcze więcej, bo najlepsze rozwiązania czasem znajduje tam, gdzie akurat nikt nawet nie patrzy.
Najdłuższa przerwa w zorganizowanym dopingu japońskich kibiców, którzy zajęli wszystkie sektory za jedną z bramek, trwała jakieś dwie minuty. Tyle potrzebowali na wzięcie głębszego wdechu, w okolicach 60. minuty meczu. Wcześniej nie wybił ich z rytmu ani gol Daizena Maedy, który pod koniec pierwszej połowy dał im prowadzenie, ani wyrównujące trafienie tuż po przerwie Perisicia, ani ten fenomenalny strzał Modricia kilka minut później. Byli jak w transie, wyposażeni w bęben, napędzani dumą i pasją. Po wszystkim selekcjoner Hajime Moriyasu podszedł pod trybunę i głęboko im się ukłonił.
Japonia ma pecha, bo trafiła na rywali, którzy mają psychikę ze stali i nie pękają nawet wtedy, gdy trzeba uderzać karne na bramkę, za którą siedzą tylko kibice rywali. Buczeli, gwizdali, krzyczeli, ale nie potrafili ich rozproszyć. Japonia dopadła, jednak i tak napisała w Katarze jedną z najpiękniejszych historii mistrzostw - ze zwycięstwami nad Niemcami i Hiszpanią na pierwszych stronach. Wszyscy wokół mówili, że dokonuje cudów, ale sami piłkarze zaskoczeni nie byli. Tam, gdzie inni widzieli niespodzianki, oni dostrzegali efekty swojego postępu. Mówili przed meczem z Chorwacją, że chodzi o mentalność - kiedyś przyjeżdżali na mistrzostwa świata i drżeli przed każdą drużyną, której piłkarzy znali z europejskich rozgrywek. Wydawali się zadowoleni z samego obracania się w takim towarzystwie, a później zbyt uprzejmi i nieśmiali bywali też na boisku. Ale teraz sami powołali do kadry aż dziewiętnastu piłkarzy grających w Europie i tylko siedmiu z japońskiej ligi - w tym Nagatomo, który przez 11 lat grał we Włoszech i Hirokiego Sakaia, mającego spore doświadczenie w Niemczech i Francji.
Od 1998 do 2010 r. nigdy nie mieli więcej niż pięciu reprezentantów grających za granicą. Zaczęło się to zmieniać w 2014 r., gdy nagle doczekała się ich dwunastu. Od tamtej pory ich futbol przyspieszył, a europejscy mocarze, wyławiający talenty spod każdej szerokości geograficznej zaczęli jeszcze dokładniej przeczesywać tamtejszą ligę. Kluby szukały swojego Shinhiego Kagawy, wyciągniętego za półdarmo geniusza Borussii Dortmund. Pozostali, nawet jeśli aż takiej kariery nie zrobili, pracowali na dobrą opinię i zachęcali do kolejnych transferów. Japończycy byli postrzegani jako relatywnie tani i gotowi do rozwoju. To transferowanie piłkarzy do Europy miało dwie podstawowe konsekwencje: ci piłkarze się rozwijali, więc rosła jakość samej kadry, a po drugie od nikogo nie czuli się już gorsi, co według ekspertów jest nawet ważniejsze. Jeszcze cztery lata temu w Rosji przegrali z Belgią w 1/8 finału przed meczem, zakładając, że to już za wysokie progi. Z Chorwacją walczyli do końca. I ani ich rozwoju nie można przegapić, ani Chorwacji odebrać tytułu najbardziej niezłomnej i wytrwałej reprezentacji ostatnich lat.