Wybrałem się na ten mecz, żeby zobaczyć pretendentów do zdobycia mistrzostwa świata - drużynę bardzo lubianego przeze mnie Hansiego Flicka, który mimo problemów z obsadą niektórych pozycji powtarza, że chce piłki aktywnej i odważnej, bo taka zawsze zatriumfuje nad bierną i ostrożną. Z Khalifa International Stadium wychodzę jednak z poukładanymi wreszcie myślami po meczu Polska - Meksyk. Japonia pokazała bowiem dokładnie to, co chciałbym widzieć w wykonaniu Polaków. Miała w swojej grze to, czego najbardziej brakowało mi w naszej. I mało tego - myślę, że te pragnienia względem gry reprezentacji Polski są całkowicie uzasadnione. Japonia nie zaproponowała bowiem finezyjnej piłki, ale miała pomysł skrojony na miarę potencjału. Swojego, ale polskiego też.
Czasami zapominamy, że między "tiki-taką" a prymitywną lagą, jest coś jeszcze. Pomysł na mecz dostosowany do możliwości piłkarzy - ani nazbyt prymitywny, ani przesadnie naiwny. Japonia, mająca w składzie piłkarzy wcale nie lepszych od Polski, a naprzeciwko Niemców przewyższających naszych wtorkowych rywali o kilka klas, tak właśnie zagrała. Długo nie zachwycała, ale też nie żenowała. Była bardzo solidna i dobrze zorganizowana. Uważna i ostrożna, bo grać inaczej z Niemcami, nie ma sensu. Aż wreszcie - w drugiej połowie - odebrała nagrodę za odwagę. Strzeliła Niemcom dwa gole i wygrała z nimi 2:1. I nawet nie tych trzech punktów tak im zazdroszczę, ale emocji i radości, które zobaczyłem u ich kibiców. U dziennikarzy zresztą też. Kolega siedzący obok za ekspresję po jednej z akcji zapłacił rozbitym ekranem telefonu, który wysunął mu się z kieszeni.
Japonia przede wszystkim w pierwszej połowie nie grała skomplikowanej piłki. Szukała prostych rozwiązań, ale doskonale wiedziała, jak po przejęciu piłki dobrać się Niemcom do skóry. Polegała na kontratakach, ale przeprowadzała je na tyle sprawnie, że już w 8. minucie Daizen Maeda po dośrodkowaniu z prawej strony trafił do bramki. Był jednak na spalonym. Kwadrans później? Identyczna w zamyśle akcja, tyle że przerwana przez Antonio Rudigera zaraz po dośrodkowaniu. Ale Japonia i tak miała korzyść - rzut rożny. Polegać na stałych fragmentach gry i kontratakach, to żaden wstyd. Tylko do tej kontry, by miała sens, trzeba się zbierać, jak oni - szybko i w tylu, że kibice wstają z krzesełek. Właśnie tak zebrali się w tym meczu jeszcze kilkanaście razy.
Na przerwę schodzili jednak, przegrywając 0:1, bo bramkarz Shuichi Gonda spóźnił się z interwencją, pociągnął rywala za nogę i spowodował rzut karny, który wykorzystał Ilkay Gundogan. Żaden japoński piłkarz nie spuścił wtedy głowy, choć każdy z nich miał prawo czuć się rozczarowany, bo przez pół godziny udawało im się całkiem sprawnie bronić, a nagle prosty błąd stawiał ich pod ścianą. Odpowiedź była błyskawiczna i znana sprzed kilkunastu minut - znów atak prawą stroną i groźne dośrodkowanie tuż pod bramkę. Bez efektu. Te przyszły dopiero po przerwie, zmianie systemu i dzięki jeszcze odważniejszej grze.
Tu warto się zatrzymać i uzasadnić, dlaczego Japonia wydaje mi się adekwatnym dla Polski przykładem. Wystawiłbym się na śmieszność, porównując nas do Anglików czy Holendrów albo oczekując od Polaków akcji, jakie spodziewam się zobaczyć w czwartek w wykonaniu Portugalczyków albo Brazylijczyków. Japonia ma jednak potencjał zbliżony do polskiego. W rankingu FIFA jest dwa miejsca nad nami, w rankingu ELO, który wydaje mi się nawet bardziej adekwatny, to Polska jest o cztery miejsca wyżej.
Może jeszcze o nazwiskach: cudów w bramce dokonywał Gonda, który w Europie grał tylko w austriackim i portugalskim średniaku. Nie ma porównania nawet ze zmiennikiem Szczęsnego - Łukaszem Skorupskim. W obronie grało dwóch weteranów - Nagatomo i Yoshida, którzy w sumie mają 70 lat, potężne doświadczenie, ale i za sobą najlepsze lata. Odpowiedź Kamilem Glikiem wydaje mi się adekwatna.
Zgaduję też, że niewielu trenerów, mając do wyboru na prawą obronę Casha albo Hirokiego Sakaia, postawiłoby na Japończyka. Środek pola, który szalenie imponował mi odwagą w rozegraniu, ale też pracą w defensywie, tworzyli Ao Tanaka z Fortuny Duessldorf, z której Czesław Michniewicz odrzucił dwóch Polaków - Kownackiego oraz Karbownika, i świetny tego popołudnia Wataru Endo - uznany piłkarz VfB Stuttgart, który na dziś jest piłkarzem znacznie lepszy od Krychowiaka. Przewagę Japończyków widzę też na skrzydłach: Junya Ito, ich najaktywniejszy piłkarz, dawał drużynie znacznie więcej niż Jakub Kamiński, choć Polak z powodzeniem mógłby powtórzyć kilka jego akcji - przyspieszenie ma podobne, ale zdecydowanie mniej u niego odwagi i wiary we własne możliwości. Lewa strona u Japończyków była nieco mniej aktywna, ale o talencie Takefusa Kubo wiadomo od dawna. Daichi Kamada, bodaj największa gwiazda, jest świetny, ale Zieliński w większości aspektów wydaje mi się jeszcze lepszy. Daizena Maedy, napastnika Celticu, do Lewandowskiego nawet nie porównuję. Układa mi się to w 6-5 dla Polaków.
Nie wszystkie te zestawienia są idealne i bazują na sporym uproszczeniu, ale uzmysławiają, że nie mówimy o wirtuozach, z którymi nawet nie ma sensu Polaków porównywać.
A jednak Japończycy już po zmianie stron odważnie grali pressingiem, z którym problemy mieli nawet Gundogan i Kimmich - jedni z najlepszych środkowych pomocników na świecie. Wiedzieli, że David Raum chętnie atakuje, więc kontrataki prowadzili głównie jego stroną. Byli agresywni i zdeterminowani, czego i Polakom absolutnie nie można odbierać, z tym że dla Japończyków odzyskanie piłki nie rodziło problemu, co z nią dalej zrobić. Odnosiłem wrażenie, że przyświeca im jedna myśl: jak najszybciej pod bramkę Niemców. Jeśli można to było zrobić jednym podaniem - podawali daleko. Jeśli konieczny był drybling - próbowali. A gdy ich skrzydłowy miał już piłkę, to w polu karnym czekało na nią przynajmniej dwóch kolegów, a kolejny - boczny obrońca - obiegał go za plecami. Nie dam sobie wmówić, że Polaków nie stać na takie akcje.
To nie prztyczek w stronę Michniewicza, bo nie wierzę, by w szatni kategorycznie zabraniał piłkarzom kiwać się i podawać do przodu. Sprawa wydaje się bardziej skomplikowana. Ale o tym szerzej pisaliśmy w środę rano. Efekt jest jednak znacznie prostszy niż wytłumaczenie: Polacy właściwie z Meksykiem nie atakowali. Byli przeostrożni. I choć nie chcę uciekać w banał, to gdy Japończycy strzelili Niemcom drugiego gola, pomyślałem, że odwaga popłaca. I z tą myślą zostałem już do końca meczu.
Pewnie, że Japończycy po drodze mieli sporo szczęścia, bo raz piłka odbiła się od słupka ich bramki, był też gol z niewielkiego spalonego i kilka groźnych akcji. Potrzebny był Gonda i niekiedy desperackie interwencje obrońców. Ale oni naprzeciwko mieli Niemców - z Musialą, Muellerem, Gnabrym i Havertzem w ataku, a nie osłabionych kontuzją najlepszego napastnika Meksykanów.