Kiedrowski: Ile zarabia Lewandowski, czyli lewicowi publicyści po stronie wyzyskiwaczy [OPINIA]

Nic mnie tak nie śmieszy podczas mundialu jak to, że nagle ludzie, którzy o funkcjonowaniu piłkarskiego świata mają małe pojęcie, zaczynają zabierać głos na temat futbolu. Jednym z takich przykładów są teksty dwóch lewicowych publicystów na temat zarobków Lewandowskiego.

W jednym Kamil Fejfer narzeka, że Robert Lewandowski zarabia dziennie więcej niż ratownik medyczny przez sześć lat. Oczywiście to wielka manipulacja, bo w tekście nie ma ani słowa o tym, ile podatków od tego płaci zawodnik Bayernu. Otóż w Niemczech piłkarz płaci 47,475 proc. od swoich zarobków. Idąc populistycznym tokiem myślenia Fejfera, można by napisać, że gdyby Lewandowski płacił podatki w Polsce, fundowałby dodatek 500+ dla 5110 dzieci na cały rok! Dlaczego artykuł nie ma takiego tytułu? "Lewandowski płaci dziennie 84 tys. złotych podatków, ilu ratowników medycznych więcej można byłoby zatrudnić, gdyby te podatki zostawały w naszym kraju?".

W drugim artykule autor ukrywający się pod pseudonimem prostuje nieco tezy Fejfera, ale kompromituje go fakt, że nawet nie sprawdził, ile piłkarze płacą w Niemczech podatku i ile tak naprawdę Lewandowski dostaje do ręki z tych 177 tys. złotych dziennie. Jeszcze bardziej kompromitujące są rozwiązania, jak wrednemu Lewandowskiemu obciąć pensję. Wszystkie sprowadzają się do jednego - niech właściciele klubów więcej zarabiają. Bardzo śmieszne w ustach lewicowego publicysty.

Biznes jak fabryka

Bo piłka nożna to wbrew pozorom całkiem tradycyjny biznes - jak fabryka. Na początku wyglądało to tak - biznesmen budował zakład-stadion, zatrudniał wyrobników-piłkarzy i sprzedawał produkt - czyli mecz za pośrednictwem biletów. Potem właściciele klubów skrzykiwali się i robili ligę. Taki model zafunkcjonował najpierw w USA (bejsbol), a potem w Wielkiej Brytanii (piłka nożna) i Australii (futbol australijski). Nawiasem mówiąc, dzięki tej premii pierwszeństwa bejsbol podbił USA, a piłka nożna resztę świata, do którego docierały wpływy brytyjskie.

Owszem, u zarania dziejów sportu obok klubów właścicielskich istniały stowarzyszenia piłkarskie, które też były klubami - dziś byśmy nazwali je non-profit, ale szybko zostały wykoszone przez komercyjną konkurencję.

Lewicowy publicysta za półniewolnictwem?

I wydawałoby się, że jeśli chodzi o tak tradycyjny biznes, to lewicowy publicysta powinien być po stronie wyrobnika. A tu... wielkie zdumienie. Oto, co pisze Fejfer:

Dzisiaj wysokie zarobki piłkarzy wydają nam się oczywiste. Ale nie było tak zawsze. Dla przykładu: do 1961 roku w Wielkiej Brytanii maksymalną tygodniową wypłatą w branży było 20 funtów - mniej więcej równowartość ówczesnej średniej krajowej.

Zdanie to przeczytałem kilka razy, bo nie mogłem uwierzyć, że pisze to lewicowy publicysta. Czy one wie, o czym pisze? Czy wie, dlaczego piłkarze tak mało wtedy zarabiali? Przyczyną była zmowa właścicieli klubów! Przez dziesiątki lat zawodowy piłkarz miał status półniewolnika. Nie mógł zmienić klubu nawet po wygaśnięciu umowy z pracodawcą. A że pracodawcy znali się ze sobą jak łyse konie, to między sobą ustalili, że żaden z nich nie zapłaci piłkarzowi więcej niż średnia krajowa. Nikt z tej zmowy się nie wyłamywał, bo przecież właściciele klubów byli dżentelmenami. Kto złamał niepisaną umowę, narażał się na ostracyzm.

Ten układ honorowała nawet FIFA, więc żaden angielski piłkarz nie mógł wyjechać z kraju do innego klubu bez zgody swego pracodawcy.

Teraz już rozumiecie moje zdumienie? Lewicowy publicysta chwali system, w którym właściciele klubów w haniebny sposób wykorzystywali swoich pracowników. To mi się nie mieści w głowie.

W 1961 r. piłkarze zagrozili strajkiem i pensje zaczęły powoli rosnąć. Ówczesny najlepszy piłkarz w Anglii Johnny Haynes dostał czterokrotną podwyżkę do 100 funtów tygodniowo. W Wielkiej Brytanii - w jednym z najbogatszych krajów świata - zarabiał 10 razy mniej niż Pele, który podpisał wtedy kontrakt z Santos w jednym z biedniejszych krajów świata.

Salary cap, czyli więcej dla właściciela!

Z innymi tezami - np. o wycenie społecznej użyteczności zawodów - rozprawia się anonimowy autor tekstu "Niech Lewandowski zarabia jeszcze więcej"...

Wbrew tytułowi autor na koniec pisze, jak zrobić, żeby to Lewandowski zarabiał mniej, a większą część jego pensji przejmowali właściciele klubów. Najśmieszniejsze jest tu powołanie się na salary cap (czyli odgórnie określony limit płac) w NBA, które obowiązuje też w innych ligach amerykańskich - NHL i NFL.

Nawiasem mówiąc, salary cap jest niezgodne z amerykańskim prawem. Zawodowe ligi wywalczyły sobie zawieszenie praw antymonopolowych dzięki lobbingowi w Kongresie, który uchwalił specjalną ustawę.

Bo owo salary cap jest pogwałceniem praw pracownika. Wystarczy posłuchać niekryjących się ze swoimi lewicowymi poglądami publicystów ESPN jak np. Max Kellerman, który apeluje o zniesienie salary cap, aby większa część zysków, które wypracowuje liga, trafiała do pracowników, a nie właścicieli klubów. Kellerman twierdzi, że wtedy LeBron James dostałby 100 mln dolarów za sezon, na które zasługuje. Tylko co wtedy powiedzieliby lewicowi publicyści w Polsce?

Salary cap w USA służy tylko i wyłącznie właścicielom klubów. Dzięki temu Dallas Cowboys wypracowują dla Jerry'ego Jonesa więcej czystego zysku niż Real Madryt i Manchester United razem wzięte. Choć jego zespół przez ostatnich 25 lat wygrał trzy mecze w play-offach, a w jednym sezonie rozgrywa 16 meczów -  3,5 razy mniej niż np. Real Madryt.

Podobnie jest z innymi pomysłami ograniczenia zarobków piłkarzy z tekstu anonimowego autora. Finacial Fair Play czy ustalenie maksymalnych zarobków dla zawodników podnoszą przede wszystkim rentowność klubu, czyli de facto zwiększają zysk właściciela, a uderzają w najsłabsze ogniwo w tym zakładzie pracy - pracownika. Tego się po lewicowym publicyście nie spodziewałem.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.