Dariusz Wołowski Fot. Sport.pl Wyglądało to dramatycznie, ale apel kibiców został wysłuchany. Psa wyprowadzono delikatnie. Jego przyjaciele z Chile odbyli podróż z Rio de Janeiro do Sao Paulo i z powrotem, trwała 36 godzin, dwie noce spędzili w autobusach, żeby zobaczyć porażkę swojej ukochanej drużyny z Holandią. Taki jest los kibica.
Pierwszy mundial w Ameryce Południowej od 36 lat jest okazją do wielkiego, latynoskiego festiwalu. Chilijczycy, Argentyńczycy, Brazylijczycy, Ekwadorczycy, Kolumbijczycy, a nawet przybysze z Ameryki Środkowej wymieniają się piosenkami, prezentują tańce, opowiadają niestworzone historie o gwiazdach piłki i innych dziedzin.
Słynne brazylijskie "Ooooo... Jestem Brazylijczykiem, z dumą i miłością" łatwo zamienić na przykład na Meksykanina. Meksyk jest jedną z rewelacji, co od razu widać po jego kibicach. Ich drużyna zdobyła prawo przyjazdu na mundial cudem, po barażach. Dziś jest wśród 16 najlepszych na świecie, więc meksykańskie pieśni "Cielito Lindo" lub "Rey" niosą się dumnie po miastach Brazylii.
Rewelacją wśród rewelacji jest jednak Kostaryka. Na pierwszej konferencji prasowej na stadionie Santosu zespół witało tylu dziennikarzy, że można ich było policzyć na palcach jednej ręki. Po zwycięstwach nad Urugwajem i Włochami przybyła ich armia. Trudno było wszystkich pomieścić, trzeba było wynająć tłumaczy, bo cały świat chciał zrozumieć, jak to się stało. Jakby 180 minut na boisku wyniosło mały kraj o dwa poziomy wyżej w światowej hierarchii. - Nie mają armii, tylko policję. Pieniądze wydają na szkolnictwo - powtarzali dziennikarze jeden drugiemu, odkrywając tajniki Kostaryki. To jeden z najbezpieczniejszych krajów regionu, choć położony wśród sąsiadów o fatalnej pod tym względem reputacji.
Dziś szuka się wyjaśnień futbolowych triumfów, sięgając do historii i obyczajów państw biorących udział w mistrzostwach, bo każdy wierzy, że drużyna narodowa jest jak lustro, w którym odbija się sytuacja kraju. Dlatego na nas, dziennikarzy z Polski, patrzą tu ze współczuciem - to musi być biedniejszy kraj, skoro nie ma go wśród 32 najlepszych.
Bogaci latają w przestworzach, biedniejsi jeżdżą po ziemi. Na dworcu autobusowym Tiete kibice się mieszają, śpią, jedzą, zawierają znajomości, oglądają mecze innych drużyn. Taniej jechać nocą niż w dzień (i nie trzeba płacić jeszcze za hotel).
Poznałem tu Ekwadorczyka z Guayaquil, nauczyciela rysunków. Wykorzystał mundial jako pretekst do podróży, którą zawsze chciał odbyć. Pojechał więc autobusem do Limy, z Limy do La Paz i wreszcie do Sao Paulo. Zajęło to tydzień, ale jemu się nie spieszyło. Spał w drodze lub na dworcach, na hotele nie ma pieniędzy. Mundial w Brazylii to jedyna okazja. Nikogo innego w tym rejonie na organizację nie stać.
Moją podróż z Rio do Sao Paulo odbyłem z Chilijczykami. Nauczyli mnie piosenek, mówili, że mają najlepsze w historii pokolenie piłkarzy. Miny im zrzedły, gdy okazało się, że ich następnym rywalem będzie Brazylia. Na mundialach zawsze z nią przegrywali, nawet gdy sami organizowali MŚ w 1962 r. A co dopiero teraz. Wracali zatroskani. A przecież wyjeżdżali do Brazylii po pobiciu Hiszpanii na Maracanie, gdy czuli się panami świata.