Wilkowicz: Mundial w Brazylii wygrywa z mundialem w RPA przez nokaut

Z mundialem w RPA ten mundial wygrywa przez nokaut, mimo że tam też była kusząca egzotyka, fantastyczna przyroda, a wiele rzeczy było w Afryce zorganizowanych lepiej - pisze na blogu dziennikarz Sport.pl Paweł Wilkowicz.

Środek nocy, powtarzają mecz Niemcy-Ghana, Klose właśnie setny raz robi salto na powtórkach, nie można się oderwać. Jeszcze się nawet faza grupowa nie skończyła, pewnie się jeszcze futbol popsuje, bo trudno będzie takie tempo utrzymać, żeby codziennie był najlepszy mecz turnieju. Ale cokolwiek się stanie na boisku, już jest jasne, że ten mundial to najpiękniejsze co futbol mógł sobie zafundować. Najlepsze mistrzostwa od Niemczech 2006, pewnie najlepsze na lata. Z mundialem w RPA ten mundial wygrywa przez nokaut, mimo że tam też była kusząca egzotyka, fantastyczna przyroda, a wiele rzeczy było w Afryce zorganizowanych lepiej. Telefony w przeciwieństwie do brazylijskich nie żyły własnym życiem, autostrady były lepsze od niemieckich. Tylko co z tego, jak ducha nie było. Nie chodzi mi o jakiegoś wydumanego ducha futbolu. Tylko ducha wspólnoty.

Dziś, patrząc na tłumy świętujące futbol na Copacabanie, w barach Vila Madalena w Sao Paulo, czy w Savassi w Belo Horizonte (na zdjęciu), gdzie się w nocy po meczu Argentyna-Iran bawiły razem z Brazylijczykami dziesiątki tysięcy Argentyńczyków, Urugwajczyków, Chilijczyków - w Belo i okolicach mieszkają te trzy reprezentacje - trudno uwierzyć, że był cztery lata temu taki turniej, podczas którego napicie się po zmroku piwa w barze było trudniejsze niż dziś zorganizowanie wyprawy na drugi koniec Brazylii. Bo barów mało, szybko zamykane, zupełnie inny rytm życia miast. To był w ogóle dziwny turniej. Zupełnie wykoślawiony przez psychozę strachu, rozpętaną przez media, zwłaszcza angielskie. Znam angielskich dziennikarzy, którzy do końca tamtego mundialu niechętnie wystawiali głowy zza krat swoich wynajętych domów i wszędzie widzieli jakichś wydumanych napastników.

Przez ten strach przed odkrywaniem, podróżami, wszyscy stłoczyli się w Johannesburgu, mieście dwóch stadionów - i trzeciego niedaleko w Pretorii. Tak powstał mundialowy potwór, w którym załatwienie czegokolwiek w fazie grupowej zajmowało mnóstwo czasu. Kibiców w innych miastach było tak mało, że gdy drugi raz przyleciałem na mecz do Durbanu, panie na lotnisku krzyknęły: Wróciłeś!!! To był też mundial, na którym niemal każda przysługa została podliczona. Nawet porządkowy na stadionie po podprowadzeniu we właściwe miejsce wyciągał czasem rękę i mówił, jakie ma trudne życie. Brazylijczycy pomagają tutaj na wyścigi, i bez wyciągania ręki - chyba że po numer, i potem jeszcze przez kilka dni dopytują w esemesach czy wszystko w porządku.

Niech żyje mundial. I niech szybko do Ameryki Południowej wróci.

Niemcy - Ghana? Czy to był najlepszy mecz mundialu?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.