Roman na spotkanie przyjeżdża wielkim jak czołg SUV-em. Takich na moskiewskich ulicach pełno, do pracy jeździ nimi stołeczna klasa średnia. Roman ma kilka telefonów, a w nich numery do kilku ważnych ludzi. I ci ważni ludzie nacisną zieloną słuchawkę, kiedy zobaczą, że Roman dzwoni. Z Romana w Polsce się śmieją. Że drewno, że drąg, że miał być hit, a wyszedł kit. Roman śmieje się z nich, bo w życiu mu się wiedzie. Wysiada z SUV-a i wita się po polsku. - Oczywiście, że pamiętam wasz język. Tego wymaga biznes - oświadcza z poważną miną.
W Legii Warszawa Roman Oreszczuk spędził niecałe trzy lata, zagrał w kilku meczach, bramki nie strzelił, choć był napastnikiem. Polska go przeżuła i wypluła, ale się na nią nie obraził. Dziś jest łącznikiem między Wschodem a naszym krajem. To on pomógł Mariuszowi Piekarskiemu wysłać do Groznego Macieja Rybusa, do Permu Jakuba Wawrzyniaka i do Tuły Michaiła Aleksandrowa. Maczał też palce przy kilku innych transferach. Roman lubi Polskę i Polaków, choć 20 lat temu w Warszawie mafia wołomińska o mało nie pozbawiła go życia.
W terminalu Szeremietiewa jak zwykle było tłoczno. Spośród stołecznych lotnisk największe jest potężne Domodiedowo, duma Związku Radzieckiego. Ale to na Szeremietiewie miało odmienić się życie wysokiego jak topola chłopaka z Noworosyjska. To jeden z portów Morza Czarnego, raczej można zrobić tam karierę marynarza, niż piłkarza. Ale 17-letni Oreszczuk starał się mocno i udało się. Zauważyli go skauci z CSKA. Spakował dwie walizki i poleciał w wielki świat. Zaczęło się nieźle. Szybko zadebiutował w pierwszej drużynie, strzelił nawet gola. Ale później coś się zacięło. Oreszczuk grał w rezerwach, pojechał na wypożyczenie do Rostowa nad Donem. Aż nadszedł dzień, gdy jako dwudziestolatek stanął na Szeremietiewie.
Znów miał ze sobą dwie walizki, a w kieszeni bilet do Korei Południowej. W ostatniej chwili dopadł go wysłannik trenera CSKA Aleksandra Tarchanowa, wtedy także asystenta Olega Romancewa, selekcjonera Sbornej. - Miałem lecieć do Korei. Wcześniej przeszedłem testy, wszystko było załatwione. I nagle ściągnęli mnie z lotniska, bo ofertę złożyła Legia. Zapłacili 400 tys. dolarów. Gotówką! Wtedy to była kupa kasy! Nie miałem nic do gadania, musiałem jechać do Polski. Bardzo tego nie chciałem, oj, bardzo - mówi Sport.pl 42-letni Oreszczuk.
Rozmowa średnio się klei. Oreszczuk niby słucha, ale skupiony jest na wyświetlaczu telefonu. W gwar popołudniowych obiadów co kilka chwil wkrada się brzęczący dźwięk oznajmiający nową wiadomość. - Już, już, jeszcze tylko napiszę, odpiszę, odzwonię, wyślę, chwilka, już - mruczy zamawiając makaron z owocami morza, podobno najlepszy w tej okolicy. Kelnerka uśmiecha się pod nosem. Przecież biznes nie śpi, bo nie śpią pieniądze. Roman je lubi.
Trzysta metrów dalej znajduje się centrum dowodzenia futbolem, Rossijskij futbolnyj sojuz, miejscowy PZPN. To tam na co dzień pracuje Stanisław Czerczesow, którego Oreszczuk poznał dzięki Mariuszowi Piekarskiemu. Piekarskiego spotkał natomiast dzięki Bartoszowi Karwanowi. Polak szukał partnera na wschodzie, jednego już znalazł, ale w ostatniej chwili trafił na Oreszczuka. Poznali się dopiero w 2012 r., choć obaj grali w Legii. Właściwie to grał w niej Piekarski, Oreszczuk tylko był. Minęli się i spotkali dekadę później. - Gdybym nie wpadł w ostatniej chwili na Romana to związałbym się z innym agentem. Ale życie lubi płatać figle - śmieje się Piekarski, jeden z czołowych agentów w Polsce. Miks spokojnego, choć rozgadanego Oreszczuka z kipiącym energią "Piekario" okazał się złotym strzałem.
Legenda nie ma dla Oreszczuka litości. Według niej trafił do Polski, bo Arturowi Mazurkowi, pułkownikowi, który w Legii pełnił funkcję dyrektora, szła karta. A że działaczom Spartaka Moskwa nie szła, to w ramach przegranej "dorzucili" Mazurkowi talent, który sami mieli na oku. Ale porażka to porażka, musi być honorowo. Wskazali więc palcem na Romana. Ten aż trzęsie się, gdy słyszy opowieść. - Nie będę takich bzdur komentował! To tak głupie, że szkoda gadać - mówi. W rzeczywistości było bardziej prozaicznie. Były i karty, i Mazurek, i działacze Spartaka. A z nimi rosyjski menadżer, którego nazwiska Oreszczuk już nie pamięta. Poznał się z wojskowym, zaproponował mu napastnika. Ten się zgodził i z kasy wyciągnął 400 tys. dol., czym skazał piłkarza na wszechpolską szyderę. W Legii potem śmiali się sami z siebie, reszta śmiała się z Legii.
Mitem jest jednak to, że Oreszczuk był totalnym amatorem. Grał w rosyjskiej młodzieżówce, pojawiał się na zgrupowaniach olimpijskiej kadry walczącej o wyjazd na igrzyska w Atlancie. - Wcześniej byłem wypożyczony do Rostowa, gdzie strzelałem bramki dla Rostsielmaszu. Naprawdę byłem w formie, czułem, że szybko mogę wyjechać dalej, na Zachód - wspomina.
Nie wyjechał, bo forma zniknęła. W rozgrzanej Ligą Mistrzów Legii zagrał dziewięć razy (w lidze), do siatki nie trafił. Na chwilę wrócił do Rostowa, ale tam go nie chcieli. Później była ewakuacja na Cypr. Miało być Sint-Truidense, dokumenty czekały już na podpis, ale w ostatniej chwili do Warszawy przyjechał APOEL, który oglądał Cezarego Kucharskiego. Zamiast niego do Nikozji trafił Oreszczuk. Warszawiacy dostali 150 tys. dolarów. Czyli stracili 250 tys.
Jak Oreszczuk tłumaczy swój beznadziejny ligowy bilans: - Dramat był za trenera Mirosława Jabłońskiego. Świetnie grałem w drugiej drużynie, a on nie dawał mi szansy. Później w Legii był taki Kopa [Jerzy Kopa - przy. aut.]. Ten stwierdzi, że wystąpię dopiero jak ktoś ze składu umrze. A później jago agent sprzedał mnie na Cypr. Takie to były czasy. Na początku był problem, bo złapałem kontuzję, a to była silna drużyna. Leszek Pisz, Jerzy Podbrożny. I number one: kapitan Jacek Zieliński. Po kilku miesiącach byłem już gotowy do gry, ale nikt się tym nie interesował. Wszyscy oczekiwali od napastnika za kilkaset tysięcy cudów, ale nikt nie chciał mu pomóc - mówi z nieskrywanym żalem.
Pierwszy duży transfer Oreszczuk zrobił w 2012 r. Czerczesow szukał skrzydłowego dla Tereka Grozny. Chciał Kamila Grosickiego z Sivassporu, ale Polak nie był zainteresowany grą w Czeczenii. Na Terek zgodził się rok młodszy Rybus, któremu nie wypalił wyjazd do Dinama Moskwa. Roman pomógł Piekarskiemu, znał przecież język i ludzi. A Piekarski dał mu zarobić. - Pomagał mi w sprawach Marcina Komorowskiego, Maćka Makuszewskiego, Kuby Wawrzyniaka czy Michaiła Aleksandrowa - przyznaje Sport.pl Piekarski. - Przy wielu transferach uczestniczyłem jako pośrednik, ale nie chcę o tym mówić, bo pojawią się zbędne pytania. Jest takie rosyjskie przysłowie: tiszej jediesz, dalsze budiesz - puszcza oko Roman.
Kilka lat temu dyskrecja o mało nie pozwoliła mu na strzał życia. Prezydentowi Czeczenii i szefowi Tereka Ramzanowi Kadyrowowi zaproponował kupienie za 4 mln euro młodego obrońcy Metz. Kadyrow pożałował miliona. Obrońca trafił do Genku, a później do Neapolu. Niedawno strzelił zwycięskiego gola w meczu z Juventusem. Nazywał się Kalidou Koulibaly.
Dziś Senegalczykowi pomaga agencja Lian Sports. Oreszczuk pod skrzydłami nie ma takich asów. Zostali mu Samba Sow i Iwan Tiemnikow z Dynama Moskwa oraz Jewgienij Frołow z Orenburga. W Dinamie był nawet dyrektorem. Co prawda przez kilka miesięcy, ale jednak.
Samochód zaparkował pod stadionem. Za kierownicą siedział Bartosz Karwan. Po wyjściu z auta podbiegł do bagażnika, który szybko otworzył. Taki rytuał powtarzał od trzech tygodni. W bagażniku nie leżała jednak sportowa torba, tą Karwan kładł na tylnie siedzenie. W bagażniku leżał Oreszczuk. Rosjanin bał się o życie. Dlatego na treningi dojeżdżał w tak dziwaczny sposób. Przez jakiś czas musiał ukrywać się przed mafią wołomińską.
- Wszedłem do mieszkania, kiedy usłyszałem alarm w moim audi. Wyjrzałem przez balkon, a tam ktoś przez wybitą szybę próbował ukraść radio. Krzyknąłem tylko, że idę po niego, a on pokazał mi środkowy palec i w nogi. Nie odpuściłem. Biegłem dziesięć minut aż go złapałem. I zbiłem. Rękę mu złamałem, zabrałem dowód osobisty. Umówiłem się z nim, że następnego dnia przyniesie mi pieniądze za straty - Oreszczuk wspomina i spuszcza oczy jak przyłapany na jakimś wybryku uczniak. Nie wiadomo czy czuje się pokrzywdzonym, czy krzywdzącym.
Nie miał wtedy pojęcia, że złodziej, którego zlał, był bratem szychy w mafii wołomińskiej. Szalejący po stolicy i okolicy gang takich spraw nie pozostawiał bez odpowiedzi. W umówionym miejscu o umówionej porze na napastnika Legii czekały dwa busy szerokich jak szafy mafijnych żołnierzy. Czekali, aby połamać go całego. Ale Roman miał jakąś sprawę i spóźnił się o dwie godziny. Banda odjechała, na czatach zostało tylko czterech. Kiedy piłkarz zorientował się, że to pułapka, było za późno. Dostał w głowę, wylądował w czyimś aucie. Nadarzyła się jednak okazja - pobił pilnującego go gangstera i uciekł. A przyłożyć miał czym, mierzył przecież prawie dwa metry. - Ukrywałem się przez kilka dni. Kiedy wraz z policją wróciłem do mieszkania, nie było w nim niczego. Nie było drzwi, dywanów, lamp, żarówek, krzeseł. Wszystko zabrali, a na ścianie napisali, że Ruska zabiją - mówi.
Kiedy poszedł po pomoc do szefów Legii, ci machnęli ręką. Powiedzieli, żeby zabrał kartę, znalazł sobie klub i uciekał z Polski. Sami się bali. Pomógł dopiero Karwan, którzy przez miesiąc ukrywał kolegę w domu, a na Łazienkowską dowoził go w bagażniku swojego auta.
Pomoc przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Także od mafii. Ale nie wołomińskiej, a pruszkowskiej. Oreszczuk poznał piosenkarkę, która znała "Masę". "Masa" był duży i ważny. Piosenkarka umówiła piłkarza na spotkanie z Sokołowskim, który obiecał pomóc. I pomógł. Na kolejnych negocjacjach z wołomińskimi Oreszczuk przeprosił, w ramach kary oddał swoje audi, zobligował się też pokryć koszty rehabilitacji złamanej ręki bandyty. - Jako Legia musieliśmy też zagrać z jakimiś ludźmi mecz pokazowy. Koledzy zachowali się wspaniale, w ogóle nie protestowali. Ale jakiś dziennikarz się o tym dowiedział i napisał, że Legia współpracuje z mafią. Co za bzdura, chłopaki ratowali mi życie - opowiada. "Masa" o sytuacji wspomniał nawet w jednej ze swoich książek. Oreszczuk jest mu wdzięczny do dziś.
Oreszczuk zjadł, telefon wciąż się trzęsie, ale Roman dzielnie powstrzymuje się od odebrania. Mówi, że jest przyjacielem Polski. Lubi przyjechać do Warszawy, odpocząć. Znów powtarza jednak, że do Legii nie chciał iść. W latach 90. Polska kojarzyła mu się z biedą. Mógł tak powiedzieć, bo jako junior Czernomorca Noworosyjsk wsiadał do autokaru pełnego konserw i jeździł na Stadion Dziesięciolecia sprzedawać je po dolarze za sztukę. Później znów pakował się do autobusu i jechał do Berlina. Tam za zarobione dolce kupował radia, wieże Hi-Fi i wracał na wschód. - Za 50 dolarów mogłem kupić u nas jakieś 500 konserw. W Polsce sprzedawałem je za 500 dolarów. W Niemczech kupowałem za to pięć wież, które w Rosji sprzedawałem za tysiąc. W tydzień zarabiałem więc 950 dolców. A miałem wtedy 17 albo 18 lat! Jako juniorek dostawałem grosze. To robiło się biznesy. Polskę z tamtego okresu zapamiętałem jako brudną i śmierdzącą. Dlatego tak się przed nią broniłem - wspomina.
Dziś wciąż handluje, ale piłkarzami. Mistrzostwa obejrzy, może wypatrzy jakiegoś piłkarza. Liczy na sukces reprezentacji Rosji. Sukces Sbornej będzie sukcesem Czerczesowa, a sukces Czerczesowa może być sukcesem Romana. Znają się dobrze, współpracują od kilku lat.
- Prasa krytykuje go mocno, bo nie ma do dyspozycji piłkarzy jakich miał Fabio Capello czy nawet Leonid Słucki. Dlatego Stasiowi będzie bardzo ciężko. Ale wierzę, że da radę. To co mówią w telewizji jest bez sensu. Narzekają, krytykują. Powtórzę: graliśmy z czołowymi drużynami na świecie. Gdybyśmy zmierzyli się ze słabeuszami wyniki byłyby inne. Wtedy wszyscy mówiliby, że Rosja wszystkich ogrywa, bo jest w formie. A Czerczesow wolał zobaczyć co drużyna może zaprezentować przeciwko siłaczom - broni byłego trenera Legii.
Jest pełen optymizmu. Wierzy, że nawet kontuzje Kokorina, Dżikji i Wasina czy uparte odmawianie trenerowi przez Aleksieja i Wasilija Bierezucckich nie wpłyną na wynik Sbornej.
Oreszczuk mówi powoli, stara się odpowiednio dobierać polskie słowa, których czasem mu brakuje. Oczy żarzą mu się dopiero, gdy pytam czy to prawda, że Czerczesow mógł zostać trenerem reprezentacji Polski. Podobno taki temat pojawił się już po mistrzostwach Europy w 2012 r. - Była taka możliwość, ale w PZPN zmienił się później prezes, było zamieszanie. Rozmowy jednak prowadziłem, to prawda. Ale o szczegółach nie chcę opowiadać - powtarza. Jego słowa potwierdza Czerczesow: "Faktycznie, Roman z kimś tam rozmawiał, negocjował. Ale na szczęście dla Polaków Boniek zdecydował się na mojego kolegę Adama Nawałkę".
Całkiem inaczej ma się sprawa w przypadku Legii. Trudno uwierzyć, aby zarabiający miesięcznie 200 tys. euro Czerczesow po sukcesie na mundialu zgodzi się wrócić do Polski. Ale co jeśli nie wyjdzie? Jeśli kontuzje Kokorina, Dżikii i Wasina, brak Denisowa i braci Bierezucckich okażą się kamieniem ciągnącym Sborną na dno? - Zobaczymy co będzie po mistrzostwach. Trzeba będzie porozmawiać. Myślę, że kibice Legii tęsknią za Czerczesowem. On też cały czas ma ten klub w sercu. Zawsze kiedy dzwoni do mnie albo do Mariusza pyta co w Legii, czasem ogląda jej mecze. Niedawno spotkaliśmy się przed meczem z Atletico Madryt. Przez dwie i pół godziny rozmowa nie zeszła na inny temat, niż Legia - zapewnia i przeprasza, że musi już uciekać. Biznes, trzeba w końcu odebrać telefon. Przecież zaraz lato, a latem znów można dorwać prowizję za kolejnego Rybusa czy innego Komorowskiego.