Mundial 2014. Dlaczego Anglia przegrywa

Przez lata największym przeciwnikiem Anglików była ich ojczyzna, pętająca nogi piłkarzy już podczas hymnu. Dziś było inaczej: nawet jeśli z Włochami wygrać się nie udało, to lęk ustąpił - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

KONKURS! Zobacz decydujące mecze MŚ w niezwykłej jakości!

Nawet biskup to zauważył. Jego ekscelencja Nick Baines (nie mylić z Leightonem Bainesem, przeżywającym w Manaus katusze na lewej obronie) przed mundialem napisał kilka modlitw zarówno dla uczestników mistrzostw, angielskich kibiców, jak i dla tych, których to po prostu nie interesuje. "Wiem, że niektórzy sugerują, iż Anglia tylko cudem mogłaby zdobyć Puchar Świata - komentował swoje dzieło, zwracając równocześnie uwagę na źródło problemu: - Nieustannie grzeszymy przecenianiem, przesadą i formułowaniem nadmiernych oczekiwań wobec występu naszej reprezentacji, a potem rozgrzeszamy się w zbiorowym nieumiarkowanym bluźnieniu przeciwko piłkarzom i trenerowi, którzy ośmielili się temu nie sprostać".

Prawdziwy koniec imperium

Aniśmy się obejrzeli, jak zwyczaj niestawiania na Anglików podczas wielkich imprez piłkarskich przeszedł jednak z dziedziny nonkonformistycznych demonstracji do zachowań mainstreamowych. Jeszcze do Niemiec w 2006 r. lecieli jak po swoje, samolotem, który nazywał się, a jakże, "Duma narodu". Na kilkanaście minut przed odlotem z Luton okienko w kabinie pilotów zostało otwarte, wychylił się przez nie David Beckham i pomachał do licznie zgromadzonych kibiców flagą z krzyżem świętego Jerzego. Fani zresztą towarzyszyli piłkarzom wszędzie, nawet zza okien szpitala, w którym prześwietlano Najważniejszą Stopę Anglii - stopę kontuzjowanego wówczas Wayne'a Rooneya - słychać było, jak śpiewają narodowy hymn. A media informowały nie tylko o postępach rehabilitacji napastnika MU, ale i o tym, ile kucharz Anglików wziął do Niemiec płatków śniadaniowych, a ile ciastek, czekoladek czy... lizaków. Wiedzieliśmy, ile kosztuje pedicure w hotelu wynajętym dla żon i dziewczyn. Wróżyliśmy koniunkturę nawet w tak nieoczekiwanych sektorach, jak paliwowy: pewien akademik z Manchesteru obliczył, że jeśli pół miliona angielskich kierowców jeździłoby z przyczepionymi do samochodu flagami, osiągając przy tym średnią prędkość 70 mil na godzinę, zużyłoby w ten sposób o prawie półtora miliona litrów benzyny więcej niż pół miliona jadących z tą samą prędkością kierowców bez flag.

Późniejsza trauma eliminacji do Euro 2008, symbolizowana przez kryjącego się pod parasolem przed ulewą trenera Steve'a McClarena, została uznana za wypadek przy pracy: McClarena zastąpił wszak Fabio Capello i do RPA Anglicy również udawali się pozornie pełni dobrego samopoczucia. Przebudzenie, które nastąpiło wówczas, było bolesne i zostało powiązane zarówno z pożegnaniem kosztownej idei szkoleniowca z zagranicy, jak i ze świadomością, że "złote pokolenie" Beckhama niczego już nie wygra. Na Euro 2012 Anglicy, prowadzeni już przez Roya Hodgsona, przyjmowani byli raczej z ciepłym uśmiechem politowania - z mnóstwa powodów, wśród których nie najmniej ważnym był sceptycyzm brytyjskich mediów wobec osoby szkoleniowca, którego głównym przewinieniem było to, iż nie był popieranym przez dziennikarzy Harrym Redknappem.

Faktem jest, że w Polsce i na Ukrainie obyło się w zasadzie bez scen melodramatycznych. Anglicy nie uczestniczyli w meczu, który na lata stałby się pierwszym skojarzeniem z turniejem - jak w '86 roku w Meksyku, kiedy pognębił ich Maradona, w `98 r. we Francji, gdzie zagrali fantastyczne spotkanie z Argentyną (rajd Owena, rzut wolny Zanettiego, czerwona kartka Beckhama, nieuznany gol Campbella w końcówce) albo w 2004 r. w Portugalii (epickie 2:2 z gospodarzami, z prowadzeniem po golu Owena, kontuzją świetnego wtedy Rooneya, znów nieuznanym golem Campbella, dwoma golami w dogrywce, a w końcu jedną z tych klęsk Anglików w karnych). Odprawieni jak kamerdyner, odeszli, zachowując powściągliwą godność Johna Gielguda.

Hymn ludzi przegrywających

Ben Lyttleton, autor inteligentnej i zabawnej książki "Jedenaście metrów. Sztuka i psychologia doskonałego karnego", podzielił się z nami fascynującą statystyką. Na poziomie klubowym Anglicy są narodem najlepiej strzelającym rzuty karne (82 proc. skuteczności, gdy Holendrzy np. 79 proc., Hiszpanie - 78, a Niemcy - 76), ale kiedy grają w reprezentacji, ich wyniki są katastrofalne. Jeśli mecz międzynarodowy rozstrzyga się w trakcie serii jedenastek, Niemcy wygrywają w 83 proc. przypadków, Hiszpanie - w 57, Holendrzy - w 20, a Anglicy zaledwie w 14 procentach. Oto przyczynek do dyskusji, jak to możliwe, że ten kraj - mający przecież tylu zdolnych piłkarzy, grających w najlepszej lidze i w najlepszych klubach świata - przez tyle lat nie był zdolny do wygrania wielkiej imprezy.

O tym również pisze się książki. Simon Kuper i Stefan Szymański w "Soccernomics" zbudowali nawet schemat, według którego ta historia się toczy: a) Anglia z pewnością sięgnie po tytuł (przed turniejem), b) Anglia mierzy się z dawnym przeciwnikiem z którejś z wojen (mity narodowe wkraczają do akcji), c) ich występ okazuje się wielkim nagromadzeniem pecha, d) wszyscy wokół oszukiwali, e) Anglia zostaje wyeliminowana, f) życie wraca do normy, g) znajduje się kozioł ofiarny, h) Anglia z pewnością sięgnie po tytuł (przed kolejnym turniejem). Czy bardzo się pomylę pisząc, że jej największym przeciwnikiem w ciągu minionego półwiecza była ona sama? Że słowami-kluczami do jej autoopisu były "napięcie", "stres", "niepokój" czy "strach"? Że nie było w tym czasie bardziej paraliżującego angielskie nogi doświadczenia, niż odtwarzane nad stadionem "Boże, chroń królową", hymnu napisanego dla ludzi przegrywających pięknie i z godnością?

Idzie młodość

Ale teraz miało być inaczej. Miała przyjść - i przyszła - młodość. Z piłkarzami miał być - i był - psychiatra, wybitny terapeuta sportowców, prof. Steve Peters. "Nie boimy się", zareagował zbiorowym westchnieniem ulgi angielski Twitter, kiedy Raheem Sterling w drugiej minucie meczu z Włochami spróbował zaskoczyć Sirigu potężnym uderzeniem z dystansu.

I rzeczywiście się nie bali. Cofający się głęboko, świadomi, że najlepszym sposobem na Włochów jest kontratak i wykorzystanie szybkości Sterlinga, Welbecka czy Sturridge'a. Bez problemów zdobywający teren skrzydłami (środek należał jednak do znakomitego Pirlo) - początkowo głównie prawym, gdzie świetnie współpracowali dwaj atakujący Liverpoolu, ale w kluczowym momencie także lewym, skąd Rooney asystował przy golu Sturridge'a. Uderzający z dystansu (oprócz próby Sterlinga, Sirigu musiał bronić strzały Hendersona i Sturridge'a, minimalnie chybili także Rooney i Johnson). Bez kompleksów próbujący odegrać piętą czy - w stylu Pirlo, chciałoby się powiedzieć - przepuścić piłkę do kolegi. Z młodzieńczą brawurą, jak Rooney na turnieju, podczas którego ostatni raz oglądaliśmy tak żywotną Anglię - w Portugalii, na Euro 2004.

Symbolem tej nowej Anglii był wspomniany Raheem Sterling, grający najpierw na "dziesiątce", a po wejściu Barkleya przesunięty na prawą stronę ruchliwy dzieciak z Liverpoolu, któremu zapisujemy świetne przedostatnie podanie przy golu Sturridge'a. Który groźnie strzelał z dystansu i udanie dryblował (ten moment z 66. minuty, kiedy mijał Marchisio ). Czego jak czego, ale strachu u tych młodych nie wyczuwaliśmy - niewiele gorzej od Sterlinga grał przecież Welbeck, a i wprowadzeni z ławki Barkley i Lallana wnieśli do gry wiele ożywienia.

Problemem tej drużyny pozostaje niemogący przełamać się pod bramką na wielkim turnieju i przeszkadzający kolegom podczas nieustannych zejść ze skrzydła pod pole karne Rooney. Żal było też patrzeć na osamotnionego w starciach z Candrevą Bainesa. Błędy obrony dawały się zauważyć, zwłaszcza przy stałych fragmentach. Ale po raz pierwszy od dawna mecz Anglików został przegrany na boisku - nie w głowach.

Niezależnie od porażki z Włochami wygląda na to, że Anglia ma przyszłość. Nie są aż tak dobrzy, jak mówili o sobie zazwyczaj ani tak źli, jak uważali do dziś. Za dwa lata to może być drużyna nawet na finał mistrzostw Europy, a na razie spokojnie może myśleć o wygraniu dwóch kolejnych meczów grupowych. Bez lęku.

Gorące kolumbjskie kibicki, czyli trzeci dzień na mundialu

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.