Puchar Konfederacji. Czy tiki-taka przestała działać

O to pyta świat zaszokowany klęską faworytów w finale Pucharu Konfederacji. Trener Vicente del Bosque staje przed dylematem poważniejszym, acz spadającym na wszystkie największe drużyny

Od początku roku przybywa poszlak, by podejrzewać, że najsławniejszy współczesny sposób na masowe wygrywanie stracił moc. Barcelona wiosną w Lidze Mistrzów potknęła się na stadionie Milanu, dwukrotnie tylko remisowała z Paris Saint Germain, zniszczył ją Bayern. Uprawiająca podobny styl reprezentacja Hiszpanii dopiero w rzutach karnych wykopała z Pucharu Konfederacji Włochów, dobierających z najmarniejszego pokolenia od dekad, a potem rozjechali ją gospodarze. Zatrzęsienie wpadek, proroctwa o końcu ery musiały wybrzmieć.

A przecież tiki-taka nie przestała działać, ona co najwyżej przestała istnieć.

Przynajmniej chwilowo, przynajmniej w swoim perfekcyjnym, zabójczo skutecznym wydaniu. Ten styl nie polega tylko na trzymaniu piłki, lecz także na agresywnym, stosowanym na wrogiej połowie pressingu natychmiast po przejęciu jej przez przeciwnika. Inaczej jest kaleki, nie spełnia fundamentalnego wymogu: kiedy my atakujemy, rozbiegamy się i maksymalnie rozszerzamy pole gry, a kiedy oni atakują, maksymalnie je ograniczamy.

W niedzielnym finale Hiszpanie nawet nie pozorowali pressingu, od początku wyglądali na półżywych. Być może wycieńczył ich półfinał - rozgrywany dzień po półfinale Brazylii, w dodatku wydłużony o dogrywkę i karne.

Co oczywiście faworytów nie usprawiedliwia, mogli zaoszczędzić siły, wygrywając z Włochami w 90 minut. Ot, urok turniejów - tak się wyśpisz przed następną rundą, jak sobie pościelesz w poprzedniej. Pamiętajmy, że "Canarinhos" wcale nie mieli wcześniej lżej, oni nie zabawiali się np. z amatorami z Tahiti.

O dyspozycję psychofizyczną mistrzów świata i Europy - ze szczególnym uwzględnieniem gwiazd katalońskich, triumfujących także w Champions League - pytamy jednak coraz częściej. Nie ma sportowców całkiem wyjętych spod praw fizjologii ani psychologii, sam brazylijski trener Luiz Felipe Scolari wspominał przed finałem, że rywalom może zaszkodzić, iż od lat bez wytchnienia biją wszystkich i wszędzie w niemal nietkniętym składzie.

I nie chodzi tu tylko o wyczerpanie fizyczne. Również o wypalenie, które utrudnia wyciśnięcie z siebie 110 proc. możliwości. Nie przebiegasz jednego metra ponad siły, grupie ubywa naturalnego entuzjazmu, rozleniwia ukryte w podświadomości poczucie, że osiągnęło się sportowe spełnienie.

Wtedy pojawiają się dylematy znane tylko trenerom wielkich mistrzów. Odsunąć ich od boiska czy nie odsunąć? Jak wychwycić granicę, po przekroczeniu której nie zdobędą się już na następny szczytowy popis? Jak odsuwać, by nie naruszyć równowagi w szatni? W idealnym świecie byłoby jak w japońskiej legendzie o wiosce spod góry Narayama, której mieszkańcy w pewnym wieku, nie chcąc być ciężarem dla otoczenia, wyruszali na szczyt góry, by tam doczekać końca. W realnym świecie niełatwo wyczuć, że nadszedł czas, by zejść ze sceny.

A jeśli José Mourinho trochę racji miał, gdy spychał Ikera Casillasa (148 meczów w kadrze, reagował leniwie przed pierwszym golem Brazylii) za plecy Diego Lópeza? A jeśli Xavi Hernández (126 meczów) nie zdoła dłużej wytrzymywać wściekłego krycia rywali? Celowo podaję akurat nazwiska najświętsze, by uświadomić, przed jakimi wyzwaniami stoi Vicente del Bosque. Zwłaszcza że może czerpać z niezliczonych możliwości, w Hiszpanii doskonały gracz doskonałego gracza doskonałych graczem pogania. O czym przypominały detale z niedzielnego finału - Xaviego prześladował Luiz Gustavo, rezerwowy triumfatora Ligi Mistrzów Bayernu, który zmieścił się w jedenastce Brazylii, tymczasem podstawowy w tym samym Bayernie Javi Mart~nez w jedenastce pokonanych się nie zmieścił...

Jeszcze raz: nie wskazuję Casillasa czy Xaviego jako winnych czegokolwiek, posługuję się nimi tylko dla ilustracji archetypicznego w sporcie problemu, jak rozstawać się z żywymi pomnikami. Niewykluczone zresztą, że hiszpańskiemu selekcjonerowi wystarczy skromniejszy retusz personalny. Ale jakiś retusz zaczyna wydawać się niezbędny. Dotąd del Bosque wysłuchiwał, że ma tylko nie psuć, teraz wreszcie musi naprawiać. I to naprawiać mechanizm delikatny, wymagający ruchów po mistrzowsku subtelnych - zupełnie jak tiki-taka. Misja godna trenera pragnącego zostać jedynym po wojnie, który mundial wygrał dwukrotnie.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA