Neymar jednak istnieje?

Doniesienia o jego geniuszu traktowaliśmy podejrzliwie, ale na Pucharze Konfederacji Brazylijczyk wreszcie sugeruje, że jest kimś więcej niż marketingowym arcydziełem

Najpierw były narodziny gwiazdy. 21-letni obecnie Neymar nie zdążył rozegrać świetnego meczu w reprezentacji kraju, a już zaczął odpoczywać na własnym jachcie, wynajmować odrzutowce tylko dla siebie i zdążył przeczytać w magazynie SportPro, że jest sportowcem z największym potencjałem marketingowym na planecie. W rankingu, w którym wcześniej triumfowali Usain Bolt oraz LeBron James.

Oni najpierw musieli zostać najlepszymi na świecie, futbol chętnie odwraca kolejność. Często zdarza się, że gracz - zwłaszcza, ale niekoniecznie dorastający na mitycznych murawach południowoamerykańskich - zyskuje sławę lub bogactwo, zanim czegokolwiek dokona. I nigdy nie spełnia oczekiwań. Jak Freddy Adu - to wersja deluxe opowieści - który jeszcze przed mutacją podpisał milionowy kontrakt reklamowy z Nikiem, nakręcił spot z Pelem, i ogłosił, że wkrótce zostanie najlepszy na świecie, a skończył w trzeciorzędnych klubikach. Jak Kerlon - to wersja uboższa, powszechniejsza - który miał zrewolucjonizować sztukę dryblingu (mijał rywali z piłką przyklejoną do głowy, stąd przydomek "Foczka"), a ostatnio błąka się po trzeciej lidze japońskiej.

Neymar - też przekonywany w dzieciństwie o swoim geniuszu, zapraszany do Realu Madryt jako trzynastolatek - znaczył więcej niż gwiazdka z YouTube'a, bowiem popisywał się w dorosłym futbolu. W 2011 roku zwyciężył z Santosem w południowoamerykańskim odpowiedniku Ligi Mistrzów, czyli Copa Libertadores. To jednak jedyne znaczące w jego dorobku trofeum. W kraju triumfował ledwie w mistrzostwach stanowych, w ostatniej edycji wspomnianego Copa Libertadores rozczarował, w reprezentacji przeciętniał nawet na poziomie olimpijskim, czyli na wpół młodzieżowym - na igrzyskach w Londynie rozpruwał tylko defensywy przeciwników grupowych, białoruską i egipską. W seniorach domniemany geniusz grał jeszcze zwyczajniej. Przyłożył nogę do brazylijskiej beznadziei na mistrzostwach Ameryki Płd. (jeden wygrany z czterech meczów), podczas kwietniowego sparingu z Chile rozjuszeni fani obrali go już za główny cel i wymyślali mu od "pipoqueiro" (slangowe określenie kogoś, kto wiele obiecuje, ale w decydującej chwili okazuje się zbyt słaby, by obietnice spełnić).

Generalnie rywalom wystarczało trochę ściślej kryć, by bożyszcze tłumów uczłowieczyć. A jeśli jeszcze mecz toczył się o niebagatelną stawkę i między postawnymi mężczyznami to chucherkowaty Neymar całkiem niknął. Tylko w lidze brazylijskiej - mimo jej finansowego rozwoju nadal plądrowanej przez europejskie kluby - miał na boisku mnóstwo miejsca i czasu na podejmowanie decyzji, przewrócony zyskiwał rzuty wolne, zdjęty z boiska wymuszał wylanie trenera, który się ośmielił. Obwieszony biżuterią i na połysk wystylizowany, roztańczony w filmikach przebojach internetu ("wyciekły z szatni") i związany umowami z kilkunastoma firmami zaczął wyglądać przede wszystkim na arcydzieło marketingu.

Rzucone zań przez Barcelonę 57 mln euro wydawało się uzasadnione wyłącznie nadziejami biznesowymi, które były dyrektor katalońskiego klubu Esteve Calzada widział właśnie w jego wizerunkowej wszechstronności - charakterem rebelianta przyciąga młodzież, jako przystojniak uwodzi kobiety, zręcznie lansuje się w mediach społecznościowych, angażuje w działalność charytatywną. W roli oferty dla reklamodawców każdy z wielkich, od Messiego przez Cristiana Ronaldo po Rooneya, ma mu pod jakimś względem ustępować. Oni mogą zachwalać prawie wszystko, on wszystko. Dlatego Brazylijczyk ustanowił rekord. Został najdrożej wyeksportowanym z Ameryki Płd. piłkarzem w historii, bo ma być Beckhamem pomnożonym przez Messiego.

I karierę w Europie rozpocznie na największej scenie. Jego poprzednicy, rodacy nagradzani Złotą Piłką, najpierw wdzięczyli się w firmach pomniejszych albo przynajmniej kosztowali niewiele. Ronaldo rozpędzał się w PSV Eindhoven, Rivaldo w Deportivo La Coruna, Ronaldinho w Paris Saint Germain, a pozyskany za garść orzeszków (metafora Silvia Berlusconiego, chodziło o 8,5 mln euro) Kaká nagłą eksplozją sportowej klasy zdumiał wszystkich - w zamiarach był inwestycją w przyszłość Milanu. Neymar ma być teraźniejszością Barcelony. Godnym partnerem Messiego, zdolnym ponownie natchnąć wyzutą z idei Barcelonę.

Na Pucharze Konfederacji wreszcie sugeruje, że podoła wyzwaniu. Japonii przyłożył wolejem z prawej stopy, Meksyk rozbroił wolejem z lewej i asystą poprzedzoną oryginalnym zwodem, Włochów trafił z rzutu wolnego. Pracuje - czy raczej: czaruje - dla kolegów, ale jest zarazem solistą numer jeden, każdy mecz ozdabia zagraniami jakby wyreżyserowanymi do spotów reklamujących turniej. A co dla Canarinhos najważniejsze, czuje się liderem, zachowuje jak lider, wyraźnie dobrze mu w roli domniemanego zbawcy narodu poniżonego dwoma bezmedalowymi mundialami.

Chyba po raz pierwszy Neymar gwiazdorzy na poważnym poziomie międzynarodowym. Kiedy zderzył się z Barceloną w finale klubowych mistrzostw świata, nie umiał odpowiedzieć choćby pojedynczym efektownym gestem na cztery wbijane Santosowi gole. Jeśli w finale Pucharu Konfederacji zderzy się z Hiszpanią, reprezentujący ją piłkarze z Camp Nou będą mieli dodatkową misję - sprawić, by ich nowemu koledze nie zakręciło się w głowie, kiedy spojrzy w lustro.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.