Tour de Wybrzeże 2014

Pomysł na tę wyprawę urodził się w naszych głowach już w zeszłym roku. Jeździliśmy z Piotrem wielokrotnie po górach, byliśmy też na Mazurach i Warmii, na rowerach zjeździliśmy też kawał Mazowsza. Oczywistym stało się więc, że chcielibyśmy również pojeździć nad morzem. A gdzie? Wszędzie!

Wyjazd planowaliśmy krótko. Skupiliśmy się na wybraniu kierunku podróży - mieliśmy do wyboru trasę ze wschodu na zachód lub z zachodu na wschód. Wybraliśmy tę drugą z dwóch powodów. Pierwszy był taki, że z Warszawy do Świnoujścia jest po prostu dalej, więc bardziej męczącą, bo dłuższą podróż będziemy mieli z głowy już na początku. Drugi powód to wiatr, który nad Bałtykiem przeważnie wieje z zachodu na wschód. No właśnie, przeważnie...

14 września, niedziela, dzień zero, 14 km

Jest godzina 21, wsiadamy na rowery i z warszawskiego osiedla Tarchomin na którym obaj mieszkamy udajemy się w drogę na Dworzec Wschodni. Pociąg odjeżdża o 22:22 (łatwa do zapamiętania godzina), więc mamy czas na spokojną jazdę. Rozmyślam o tym jak będzie wyglądał najbliższy tydzień, czuję ekscytację ale też delikatny lęk przed nieznanym. Wsiadamy do pociągu. Mamy wykupiony tylko jeden bilet na rower - na cały wielowagonowy skład w przedziale rowerowym są tylko trzy miejsca na rowery, tzn, miejsca jest na ponad 10 rowerów, ale wieszaki są tylko trzy. Ciekawostka: jeżeli na wykupionej przez nas 620 km trasie ktoś wcześniej zakupił bilet na rower by go przewieźć na dystansie jednej stacji np. 10 km, to PKP biletu nie sprzeda na całą trasę. Cóż zrobić, przecież nas nie wyrzucą z pociągu. Jedziemy!

15 września, poniedziałek dzień pierwszy, 151 km

Ustawiamy rowery w przedziale rowerowym, sami siadamy obok, w przedziale z widokiem na nasze sprzęty. Patrzę na gościa, który siedzi naprzeciwko mnie - Vin Disel - myślę sobie. Z twarzy prawie identyczny, dobrze zbudowany, opalony, ogolona głowa. Uśmiecham się pod nosem. Jedziemy tak chwilę, przychodzi sms na moją komórkę. Piotrek jest nadawcą wiadomości, a przecież siedzi obok mnie. Już wiem o co chodzi, bo patrzy się na mnie zagadkowo. Treść wiadomości - a jakże - "Vin Disel z nami jedzie ;)". Disel wysiadł po przejechaniu paru stacji. Słowem się nie odezwał - może i to był oryginał...?

Dojeżdżamy na miejsce przed godziną 8. Udało się nam całkiem sporo pospać w pociągu, więc nie jesteśmy nieprzytomni. Wysiadamy na stacji Świnoujście i kierujemy się w stronę granicy z Niemcami. Zależy nam, aby zrobić trasę od granicy do granicy, a obie uwiecznić na zdjęciach, taka nasza fanaberia. Wsiadamy na prom, który przewozi nas na drugą stronę Świny, po niecałej godzinie jesteśmy z powrotem na promie. Zdjęcie startowe zrobione.

Jemy śniadanko, pijemy kawkę i w drogę. Dystans sam się nie zrobi. Chwilę kręcenia i jesteśmy w Międzyzdrojach. Pamiątkowa fotka i lecimy dalej. Pomiędzy Międzyzdrojami a Dziwnowem spotykamy dwóch chłopaków jadących rowerami, okazuje się, że jadą na Hel, a nasze ścieżki jeszcze nie raz się skrzyżują. Na tej równej jak stół jezdni spotykamy też chłopaka na kolarce, który trenuje przed maratonem szosowym. Łapiemy się z nim i dając sobie zmiany w szybkim tempie dojeżdżamy do Dziwnowa.

Tam rozstajemy się, on zostaje w tej miejscowości, a my jedziemy dalej. Dziwnówek, Pobierowo, Trzęsacz. Tu stajemy na krótki wypoczynek, mały batonikowy posiłek i kilka fotek ze ścianą kościoła im. Św. Mikołaja. Zaczyna wiać. Nad samym morzem wieje tak, że łby nam urywa. Wiatr wieje niestety ze wschodu i do końca naszej wycieczki raz obranego kierunku nie zmieni...

Jedziemy dalej, mijamy latarnię morską w Niechorzu, podążamy szlakiem nadmorskim, który prowadzi nas dalej po drodze brukowej. Wyprzedzają nas wojskowe ciężarówki, jednostkę wzdłuż której jedziemy patrolują żołnierze na quadach, a my czekamy kiedy ten koszmar się skończy. Jeżeli w plecaku wiózłbym śmietanę, po tych paru kilometrach byłaby ubita na gęstą pianę.

Docieramy do Mrzeżyna, a następnie przez Dźwirzyno do Kołobrzegu. Parę kilometrów przed Kołobrzegiem zaczyna się rewelacyjna, ubita droga rowerowa. Ależ miło się po niej jedzie. Z naprzeciwka jadą tłumy rowerzystów, nie ma się co dziwić. Jest ponad 20 stopni, świeci pięknie słońce, a oni mają jeszcze wiatr w plecy.

Sianożęty, Ustronie Morskie, a potem leśna droga przez Gąski. Mijamy Sarbinowo, które zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Połowa września, a tam sezon w pełni. Większość sklepów, restauracji i stoisk otwarta, ludzi całkiem sporo. Aż chciałoby się tu zanocować, ale plan jest taki, żeby dojechać do Mielna, a plan to rzecz święta. Przed zmrokiem tak się staje i docieramy na miejsce pierwszego noclegu.

Mielno jest wyludnione, sklepy pozamykane, ludzi brak. Znajdujemy w końcu kwaterę, szybki prysznic i lecimy na miasto coś zjeść. Te 150 km dało nam w kość, ale żadnemu z nas nie chce się jeszcze spać. Zwiedzamy miasto, jemy pyszną pizzę, pijemy po dwa piwka na dobry sen i dopiero wtedy udajemy się na zasłużony odpoczynek.

16 września, wtorek, dzień drugi, 87 km

Wstajemy wyspani około godziny 9. i pakujemy się. Właściciel kwatery, w której nocowaliśmy, informuje nas, że między miejscowością Łazy a Dąbkami drogi nie ma i rowerzystom, którzy nocowali u niego w tym roku w sezonie, pokonanie tego kawałka zajęło kilka godzin. Nie zniechęcamy się wcale i podejmujemy wyzwanie. Najpierw jemy śniadanie na plaży, które stanowią produkty zakupione w jedynym w okolicy czynnym markecie. Wsiadamy na rowery i szlakiem rowerowym dojeżdżamy kawałek za Łazy, następnie wjeżdżamy na plażę i próbujemy po niej jechać. Jest to straszliwie trudne przez piasek, który jest miękki, opony zapadają się w nim, chrzęści dostawszy się do napędu. Po jakimś czasie rezygnujemy. Schodzimy z rowerów i idziemy pieszo prowadząc je obok siebie. Jest połowa września, ale słońce świeci bardzo mocno. Plaża, słońce, woda - nie mogę się wprost powstrzymać przed popływaniem w morzu i robimy przystanek na kąpiel. Woda jest... orzeźwiająca.

Szczerze mówiąc jej temperatura jest identyczna jak w Łebie na przełomie lipca i sierpnia - w czasie pierwszej części mojego tegorocznego urlopu, kiedy to trafiłem na jakieś wyjątkowo zimne prądy. W wodzie tej długo wytrzymać nie mogę i po zanurzeniu się rezygnuję z pływania. Ale cóż, opłacało się - wrześniowa kąpiel zaliczona. Idziemy dalej. Na naszej mapie naniesiona jest droga, która prowadzi między wydmami a Jeziorem Bukowo. Postanawiamy przenieść się na nią, licząc, że jest to jakiś ubity dukt. Ku naszemu rozczarowaniu droga okazuje się piaszczystym przedeptem, po którym praktycznie nie da się jechać. Znów prowadzimy rowery. Naszym oczom ukazują się dziwne konstrukcje. Między drzewami, w zaroślach oraz nad samym jeziorem wbite są bambusowe tyczki, a między nimi rozpięta jest siatka z zakładkami. Jak nic, siatka na ptaki. Ale kto je rozstawił? Albo kłusownicy, albo ornitolodzy. Nie mając pewności oswobadzam jednego ptaszka uwięzionego w siatce.

Z wdzięczności (i strachu) brudzi mi ręce i odlatuje. Idąc dalej dochodzimy do wielkiej liczby krzewów jeżyn. Nie możemy przegapić takiej wyżerki. Kolejna przerwa, w takim tempie to my daleko dzisiaj nie zajedziemy... Obżarci trochę kwaśnymi jeżynami ruszamy dalej i po chwili marszu przeplatanego jazdą (piasek miejscami był na tyle ubity, że dawał oparcie oponom) docieramy do obozowiska - ku naszej uldze - ornitologów. Nie chwalimy się naszym dobrym uczynkiem i mówiąc dzień dobry oddalamy się w stronę Dąbek. Po chwili pojawiają się pierwsze zabudowania - pensjonat oraz stary ośrodek wczasowy. Jest to miejsce wprost idylliczne. Po lewej stronie las a za nim morze, po prawej piękne, czyste, rozległe jezioro... Miejsce wprost idealne na urlop. Wiem, że na pewno kiedyś tu wrócę - na dłużej.

Gdy dorywamy się do asfaltu, nie chcemy już go opuścić. Jedziemy przez Darłowo, Zakrzewo w Drozdowie skręcamy na Rusinowo i dojeżdżamy do Jarosławca. Sadowimy się na przydrożnej ławeczce i wcinamy batoniki musli. W oddali słychać strzały. Cieszę się, że Wojsko Polskie ma pieniądze na dużokalibrową amunicję, bo to na pewno nie były strzały z kałacha. Musimy ominąć poligon, więc odjeżdżamy od morza, które znów zobaczymy dopiero pod wieczór. Na drodze między miejscowością Złakowo i Duninowo życie uprzykrzają nam maleńkie muszki z długimi skrzydłami. Są ich całe chmary, oblepiają nasze ciała, mimo okularów wpadają do oczu. Dostają się do ust, nosa, wpadają pod kask. Mimo tego, że są mikroskopijnych rozmiarów ich obecność jest strasznie irytująca. Jak musiał się czuć Kazimierz Nowak w swojej kilkuletniej wyprawie po Afryce... Dojeżdżamy do Ustki i jadąc na plażę mijamy się z dwoma chłopakami jadącymi rowerami na Hel. Z niewielką trudnością znajdujemy kwaterę, a potem udajemy się już pieszo do nadmorskiej tawerny na pyszną zupę rybną i inne przysmaki.

17 września, środa, dzień trzeci, 134 km

Wstaję około godziny ósmej, a wita mnie kolejny raz piękny słoneczny, acz trochę chłodny poranek. Podczas wieczornej przechadzki wypatrzyliśmy dobrze zaopatrzony sklep niedaleko naszej kwatery, idę do niego po śniadaniowe zakupy. Po chwili jajecznica na kiełbasie z 10 jajek, świeżutkie pieczywo, jogurcik, serek i inne pyszności czekają gotowe by naładować nas energią potrzebną do dzisiejszej jazdy. Po wspaniałym śniadaniu pakujemy manatki i udajemy się dalej na wschód. Nie wyjechawszy jeszcze z Ustki zatrzymujemy się na rozstaju dróg i zastanawiamy się którą z nich podążyć. Bardzo miły starszy pan pyta nas czy nam nie pomóc, po czym opowiada zwięźle i rzeczowo historię okolicznych szlaków począwszy od II Wojny Światowej. Podziwiamy i wiedzę i pamięć i sprawność tego człowieka (wybrał się na przejażdżkę na rolkach). Naładowani nowymi wiadomościami ruszamy w ustalonym przez nas kierunku. Wjeżdżamy na tzw. "szlak zwiniętych torów", gdzie ścieżka prowadzi po dawnych nasypach linii kolejowej zbudowanej przez Niemców, a rozebranej przez Sowietów. Szlakiem tym docieramy do Rowów. Z Rowów przez Smłodziński Las kierujemy się do skansenu w Klukach.

Zastaje nas tam piękna kaszubska zabudowa, słońce świecące przez liście na strzechy domów i jedyny zamknięty we wsi-muzeum sklep, a przed nami do pokonania Bagna Izbickie. Jako że nie da rady jechać bez wody w tak ciepły dzień, zatrzymujemy się przy karczmie i pani barmanka napełnia nasze bidony kranówą. Zatankowani możemy zmierzyć się z torfowiskiem.

Po kilkudziesięciominutowej walce udaje się przejechać przez ten trudny odcinek. Dziękujemy aurze, że nie spłatała nam figla, gdyż po obfitych opadach bagna te na pewno stałyby się nieprzejezdne.

Zmęczeni terenową walką o każdy kilometr decydujemy, że jedziemy dalej drogą nr 213. Chcemy nadgonić trochę kilometrów, a i tak nie będzie łatwo - porywisty wiatr wciąż wieje ze wschodu. Zatrzymujemy się na krótkie drugie śniadanie a potem ciśniemy mocno na pedały. Wydawać by się mogło, że droga ta to nieciekawy odcinek naszej wyprawy. Nic podobnego. Lasy, pola, łąki, wiatraki elektrowni wiatrowej, których łopaty co chwilę rzucają cień na drogę, długie i ciężkie podjazdy oraz szybkie i kręte zjazdy. To wszystko sprawia, że jazda wcale nie jest nudna. Ruch samochodowy jest praktycznie niezauważalny. Jedzie nam się bardzo miło.

Tuż za Słuchowem odbijamy na północ - do Białogóry. Mijamy tę miejscowość i wjeżdżamy do Dębek. Dojeżdżamy do nadmorskiego pasażu, w którym jest kilka czynnych punktów gastronomicznych. Niestety, większość z nich to cukiernie lub punkty serwujące dania na które nie mamy ochoty. Zatrzymujemy się przy sklepie z wędzonymi rybami. Kupujemy solidne porcje ryb, siadamy na trawie wśród mnóstwa porozrzucanych petów (po raz kolejny stwierdzamy, że ludzie to świnie) i w tych jakże miłych warunkach wcinamy naszą obiadokolację. Nie będziemy nocować w Dębkach, ubieramy się cieplej, gdyż już czujemy chłodny powiew nadchodzącej nocy. Przy blaskach zachodzącego słońca mijamy Karwieńskie Błota i wjeżdżamy do Karwi.

Miejscowość wygląda jak opuszczona, ale mimo tego udaje nam się za pierwszym razem trafić na wolny pokój. "Logujemy się" w nim i ruszamy na spacer po okolicy. Nogi mamy rozjeżdżone, teraz trzeba je rozchodzić.

18 września, czwartek, dzień czwarty, 92 km

Śniadanko, szybki serwis rowerów i w drogę. Dzisiaj decydujemy się na zupełnie bezsensowny z logistycznego punktu widzenia ruch - zamierzamy zdobyć Półwysep Helski i wrócić na nocleg do Władysławowa. Zależy nam na tym, żeby przejechać całe wybrzeże, a Piotrek upiera się, że przecież półwysep ma dwa brzegi, więc trzeba go przejechać w dwie strony. Ze śmiechem godzę się na to, gdyż Hel bardzo lubię. Wcześniejszy pomysł by z Helu płynąć promem do Gdyni - odpada. Mijamy Jastrzębią Górę i spoglądamy na rozewską latarnię morską. Jesteśmy tak daleko na północ na rowerach jak tylko można nie opuszczając granic RP. Mijamy Władysławowo i wjeżdżamy na półwysep. Tradycyjnie już wieje nam w twarz, ale nie przejmujemy się tym. W Chałupach doganiamy dwóch kolegów jadących na Hel. Informują nas, że z Helu zabiera ich kumpel samochodem typu bus już koło 15, więc na miejscu będą zaledwie parę godzin. Szkoda, Hel to magiczne miejsce - miasto trzech plaż, warte spędzenia w nim dłuższego czasu. Chłopaków zostawiamy z tyłu, my już nie będziemy ich widzieć, może oni z busa widzieli nas, tego się nie dowiemy. Cała Jastarnia rozkopana, samochody stoją w korku, chodniki przypominają plażę, droga dla rowerów gdzieś znika. Polska. Mijamy jak zwykle piękną Juratę i dojeżdżamy do Helu. Jemy drugie śniadanie i jedziemy do portu zrobić sobie zdjęcie na falochronie.

Potem jedziemy na plażę. Należy nam się odpoczynek przy promieniach mocnego letniego jeszcze słońca. Jest wspaniale, a do pełni szczęścia brakuje mi tylko cieplejszej wody w morzu. Niektórym niska temperatura nie przeszkadza i korpulentna starsza pani pływa sobie w najlepsze.

Długo nie wytrzymujemy na miejscu. Mamy w planach przepranie całej naszej garderoby i chcemy, żeby mokre ciuchy załapały się jeszcze suszenie w słońcu. Pijemy kawę w helskiej restauracyjce i wsiadamy na rowery. Jak cudownie się jedzie, gdy wiatr zamiast przeszkadzać - pomaga. Wykorzystujemy jego pomoc oraz moc naszych mięśni i 34 kilometrowa podróż z Helu do Władysławowa zajmuje nam tylko godzinę! Jesteśmy megazmęczeni po naszym sportowo-turystycznym wyczynie. Szybko znajdujemy wolną kwaterę z widokiem na morze, kąpiemy się, robimy pranie i udajemy się na kolację i zwiedzanie "Władka".

19 września, piątek, dzień piąty, 142 km

Wstajemy przed ósmą, bo jest zadanie do wykonania. Dwa dni wcześniej dzwonił do mnie znajomy, żeby pomóc mu przy oględzinach motocykla, który chciałby kupić (pracowałem w warszawskim dealerstwie motocykli ładnych parę lat). Motocykl stoi w serwisie w Gdańsku, a ja w okolicach tego dnia będę przejeżdżał. Wyjeżdżamy z Władysławowa i rozdzielamy się. Piotrek jedzie wzdłuż wybrzeża - w poszukiwaniu szlaku R10,

ja natomiast podążam poboczem drogi nr 216 do Redy. Po wczorajszym wyczynie jedzie mi się tragicznie. Mimo że się spieszę, bo w 3 godziny mam do przejechania 60 km, czasem nie jestem w stanie utrzymać prędkości z dwójką z przodu. Po godzinie takiej jazdy kryzys mija. Dojeżdżam do Rumii i czuję się już dobrze, mogę kręcić. Patrzę na mapę w moim telefonie - najkrótsza droga na ul. Słowackiego w Gdańsku biegnie przez Trójmiejski Park Krajobrazowy. Niewiele myśląc wybieram tę właśnie trasę. Wąwozy, malownicza przyroda, podjazdy i zjazdy po ubitych drogach, czytelne oznakowanie szlaków - to wszystko można spotkać w tym parku. Przejeżdżam przez park i wyjeżdżam na ulicę. Zjazd nią jest wprost niekończący się - mam wrażenie że kilkanaście minut jadę w dół. Potem krótka wspinaczka i jestem na miejscu. Spóźniam się tylko 40 minut. Oglądamy motocykl, robię jazdę testową ubrany motocyklowo-rowerowo. Motocykl okazuje się godny zakupu, można jechać dalej. Dzwonię do Piotrka, który właśnie mija gdyński port.

Umawiamy się na gdańskiej starówce, gdzie spotykamy się szczęśliwie za ponad godzinę. Jemy drugie śniadanie, a ja słucham opowieści Piotrka o tym czym tak naprawdę jest szlak R10 na odcinku Puck - Gdynia. Chwilami nie da się nim jechać, nie wiadomo gdzie jest, szlak raz jest, raz go nie ma. Cóż, wcale mnie to nie dziwi.

Przed nami jeszcze 60 km drogi do Krynicy Morskiej. Jedziemy przez Wyspę Sobieszewską. Przez Martwą Wisłę przejeżdżamy po moście, natomiast przez główny nurt Wisły przewozi nas prom.

Dalej już tylko prosta droga przez opustoszałe kurorty nadmorskie. Mikoszewo, Jantar, Stegna, Sztutowo, Kąty Rybackie a potem... Przypomniały mi się wczasy z rodzicami, które rok rocznie spędzałem w Krynicy Morskiej. Podczas jazdy samochodem przez Mierzeję Wiślaną za każdym zakrętem wyjątkowo krętej drogi spodziewałem się ujrzeć tabliczkę Krynica Morska, a za zakrętem był tylko las, za kolejnym tak samo i sytuacja powtarzała się w nieskończoność, a ja wprost nie mogłem się jej doczekać. Teraz - dwadzieścia lat później - emocje powróciły i z takimi samymi wypiekami na twarzy - tym razem spowodowanymi wysiłkiem - wyglądałem upragnionej tabliczki. W między czasie, właśnie gdzieś na tym emocjonującym odcinku "pęka" 600 km naszej wycieczki. W końcu jest i Krynica!

Dojeżdżamy do portu, a w nim - hasają sobie dziki. Bardzo dużo ich jest ostatnio wszędzie i osobiście cieszę się, że przyroda nie daje za wygraną w walce z człowiekiem. Tradycyjnie znajdujemy kwaterę, lokujemy się w niej i udajemy się na zasłużony obiad-kolację.

20 września, sobota, dzień szósty, 85 km

Śniadanko w parku przy fontannie, w kolejny - już szósty słoneczny poranek. Piękna pogoda nam się trafiła na tym wyjeździe, aura wreszcie się zlitowała, gdyż do tej pory każdej naszej wycieczce towarzyszył deszcz. Niespiesznie kierujemy się na wschód. To już wisienka na naszym kolarskim torcie, symboliczna kropka nad i. Wiemy, że nam się udało, że daliśmy radę, że bezpiecznie rowerami przemierzyliśmy całą Polskę. Dojeżdżamy spokojnym tempem do Piasków, droga asfaltowa kończy się i przechodzi w płytową, która też urywa się przy jakimś zapomnianym ośrodku wypoczynkowym. Postanawiamy resztę dystansu pokonać plażą. Słońce pięknie świeci, wiatru prawie wcale nie ma, morze jest spokojne i piękne. Schodzimy z rowerów, zdejmujemy buty i prowadzimy nasze wierne sprzęty pod samą granicę.

Granicę Miasta Krynica Morska i Unii Europejskiej z Federacją Rosyjską. Dowiadujemy się z tablicy, że w tym miejscu nie ma granicy Polsko-Rosyjskiej. Cóż, nie jest to przejście graniczne, może nie ma takiej potrzeby zaznaczyć, że tu kończy się nasz kraj, który strzeże w lesie jeden Land Rover pograniczników.

Pamiątkowe zdjęcie. Przypieczętowanie sukcesu i pamiątka tego pięknego wyjazdu.

Wchodzimy do lasu przepełnionego rosyjskimi komarami. Nasze nie są takie agresywne i jest ich mniej, stwierdzamy, że to na pewno są rosyjskie, które nielegalnie przekroczyły granicę. Wsiadamy na rowery i ruszamy zanim nas "zeżrą". Dojeżdżamy do Krynicy. Miejscowość tętni życiem, bardzo dużo otwartych knajp - w końcu sobota, weekend. Jemy zapiekanki w plażowym barze i pijemy kawę z filiżanek do herbaty (przepraszamy, ale nie mamy filiżanek do kawy, czy takie do herbaty mogą być?). Kawa smakuje kawą nawet z filiżanki z napisem DILMAH.

Pociąg do Warszawy mamy z Gdańska o północy, więc mieliśmy taki pomysł, żeby do godziny 20. zostać w Krynicy, ale... Tempo ostatnich dni sprawia, że obaj nie potrafimy długo usiedzieć na jednym miejscu. Wsiadamy na nasze rowerki i spokojnie kręcąc udajemy się w drogę powrotną. Do Gdańska docieramy wraz z zachodem słońca, przypinamy ulockiem rowery do ciekawego stojaka i ruszamy na pyszną pizzę.

Kelnerka upiera się, że nie damy rady zjeść tych pizz. Piotrek jej przytakuje, ale ja jestem z natury złośliwy. Moja pizza znika cała, Piotrowi brakuje miejsca na dwa ostatnie kawałki. Ale fakt, to była jedna z największych jakie jadłem.

21 września, niedziela, dzień siódmy, 16 km

W pociągu, spotykamy bardzo sympatyczną rowerową parę, która udaje się na konferencję "Miast dla Rowerów" do Warszawy. Planowaliśmy spać w pociągu, ale w tej sytuacji jest to niemożliwe. Dyskusje na temat wszystkiego co tylko wiąże się z naszym rowerowym hobby trwają do czwartej rano. Potem krótka drzemka i już jesteśmy na miejscu. Żegnamy się, wsiadamy na rowery i z Dworca Centralnego jedziemy w stronę Tarchomina. Bardzo gęsta mgła przypomina, że lato już się praktycznie skończyło. W tej jesiennej atmosferze dojeżdżamy do domu. Zmęczeni ale szczęśliwi. Może to żaden wyczyn, ale przejechaliśmy wspólnie 720 kilometrów i po raz kolejny udowodniliśmy, że wolny czas można spędzić aktywnie, a nie polecieć "na lasta" do Egiptu.

A i jeszcze jedno, w niedzielę zaczął padać deszcz...

Więcej o: